W latach 90. też można było oglądać wydarzenia gwałtowne: palenie kukły prezydenta Wałęsy, czerwcową „noc teczek” w 1992 r., nieustanne atakowanie Balcerowicza i nazywanie go „Mengele polskiej gospodarki”, zranienie kamieniem Wojciecha Jaruzelskiego w 1994 r. przez emeryta, dla którego prawica miała wówczas wiele zrozumienia i nazywała go „twardym i dumnym”. Liga Republikańska (z Mariuszem Kamińskim, później CBA), a potem kuriozalna Naszość obrzucała prezydenta Kwaśniewskiego jajami. Kulminacja wyzwisk i oskarżeń o zdradę narodu i bolszewizm nastąpiła podczas uchwalania i zatwierdzania w referendum nowej konstytucji w 1997 r. Niemniej w tamtych latach nie doszło jeszcze do drastycznego zanegowania ustroju, nie ujawnił się tak głęboki podział cywilizacyjny i ideologiczny. To był jeszcze, zawzięty co prawda, ale boks amatorski.
Szczelina, czyli pierwszy przełom
Nastąpił po 2002 r. wraz z wybuchem afery Rywina. Zdarzenie o charakterze kryminalnym z kontekstem politycznym, często spotykane w krajach starej demokracji, w Polsce stało się powodem do podważenia całego ustroju (faktem jest, że arogancja działaczy SLD, w całej krasie zademonstrowana przez Włodzimierza Czarzastego przed komisją śledczą, zrobiła swoje). Pierwsze tezy o konieczności wprowadzenia IV RP, sformułowane przez Pawła Śpiewaka i Rafała Matyję, były jeszcze dość spokojne i miały charakter politologiczny, ale szybko zwulgaryzowały się, przybrały postać bezwzględnego ataku najpierw na postkomunistów, a zaraz potem – na fali sukcesu w moralnym wykańczaniu SLD – na całą III RP.
Totalne zanegowanie systemu nie mogło się obyć bez totalnego języka. To, co na poziomie teorii nazywano elegancko „potrzebą przebudowy państwa”, w wersji stosowanej przekształciło się w histerię: kraj przeżarty korupcją, mafie, układy, stolik brydżowy polityków, biznesu, mediów i służb specjalnych, zbrodnie WSI, sojusz solidarnościowych elit z komunistami, sprzedajne sądy. Nikt nie był godny zaufania, wszędzie czaił się wróg. To wtedy do wielkich karier wystartowali dwaj „jeźdźcy burzy” z komisji rywinowej: Jan Maria Rokita i Zbigniew Ziobro. To była ta założycielska nienawiść, odebranie elementarnego zaufania i legitymacji do rządzenia wszystkim, którzy nie akceptowali nowego rytu – konserwatywnej i radykalnej sanacji.
Jeszcze zatem na długo przed konfliktem między PO a PiS odbył się podział społeczeństwa na dobrych i złych. Ci, którzy nie chcieli „naprawiać Polski”, stawali się podejrzani, zaprzedani, pozostający pod wpływem agentury. Po jednej stronie byli „propaństwowi patrioci”, po drugiej – „ludzie związani z PRL”. Znana z historii jest prawidłowość, iż kiedy następuje zerwanie ustrojowej ciągłości, zostają też unieważnione dawne reguły przyzwoitości, językowe normy, elementarny szacunek (tzw. wartości drobnomieszczańskie), a w ich miejsce wchodzą surowość, bezkompromisowość i ideowy pryncypializm (wartości rewolucyjne). Nie znaczy to, że takich myśli nie było wcześniej. Jednak niszowe poglądy i ich autorzy z gazet o śladowym nakładzie nagle weszli do głównego nurtu; z zapracowanego statusu oszołomów zostali przekwalifikowani na proroków. Ich język, obsesje, stereotypy jak z ideologicznego lamusa zatruły debatę. Te lejce złapał PiS.
Przełomem numer dwa była sprawa „dziadka z Wehrmachtu”. Wtedy Tusk uświadomił sobie, że podlega tej samej machinie szmacenia, którą wcześniej biernie wspierał. Musiał wtedy zrozumieć, że został zaliczony do wrogów „zmian”, nawet jeśli formalnie wciąż był „przyjacielem z Platformy”, ponieważ to nie on był w biurze politycznym tej rewolucji. Od tego momentu, zwłaszcza po przegraniu wyborów prezydenckich przez dzisiejszego premiera, o koalicji z PiS nie mogło być mowy. Tusk wyczuł, że zostanie zniszczony jako nie dość pryncypialny i spotka go los, jaki później stał się udziałem Leppera, za którym Kaczyński, jak sam przyznał, od pierwszego dnia rządzenia posłał służby specjalne. Nie przeszkodziło to Kaczyńskiemu stwierdzić po wyborach (już wtedy), że „pakt stabilizacyjny (z LPR i Samoobroną – przyp. aut.) był odpowiedzią na sytuację, w której Platforma Obywatelska (...) popadła wobec nas w stan chorobliwej agresji”.
Dziadek nieodwracalnie zmienił polską politykę. Przypadek ten pokazał, po raz pierwszy tak wyraźnie, że pomiędzy górnolotnymi – choć już wtedy groźnymi dla demokracji – celami PiS a kaprawymi i jeszcze groźniejszymi metodami jest ścisła łączność. I było to długo przed „moherową koalicją” Tuska i „dorzynaniem watah” Sikorskiego.
Wąwóz
Podziały w obozie rewolucjonistów są zazwyczaj najbardziej krwawe. Odbywa się redefinicja wroga, a język jeszcze bardziej twardnieje i chamieje, ponieważ aby opluć dotychczasowego sojusznika, trzeba znaleźć nowe słowa i je brutalnie uzasadnić. Tusk zaś, oskarżany o rozbicie „obozu zmian”, przeszedł do twardej opozycji, napędzany frustracją po wyborczej klęsce i schadenfreude ze strony PiS. Groził nawet wyjściem na ulice i nieposłuszeństwem obywatelskim, ale marszów z pochodniami nie urządzał; nie ta mentalność, jego samego by to zapewne śmieszyło. Mimo wszystko chciał jednak trwać w ogólnie pojętym obozie IV RP, bo obawiał się zbliżenia z SLD. Wspierał zatem główne punkty programu PiS.
I nadszedł wreszcie trzeci przełom: lustracja (2006–07), której dewastującego wpływu na życie publiczne nie sposób przecenić. Wtedy emocje sięgnęły zenitu. Wypełnianie autodonosów przez kilkaset tysięcy ludzi jawiło się jako akt zemsty, chęć upokorzenia elit, intronizacja nowego suwerena. I wtedy chyba elity ostatecznie zrezygnowały z eleganckiego języka. To był kolejny krok na drodze pozbywania się skrupułów przez obie strony. Zrywały się ostatnie więzi między środowiskami, dzieliły się branże, grupy zawodowe i towarzyskie. Dwie powstające Polski miały odtąd swoich filozofów, pisarzy, autorytety i własne nagrody za twórczość. Zanikł jeden kod, etos. Szacunek stał się dobrem stanowym, przysługiwał tylko swoim. Wtedy Tusk zaczął na dobre wycofywać się z IV RP.
Wydaje się, że język nienawiści, jaki się wówczas ukształtował, brał się również stąd, że zwycięstwo PiS w wyborach w 2005 r. było w istocie mizerne, niespełna 30 proc. przy żałosnej frekwencji. Kiedy nie można zawładnąć przestrzenią polityczną, rekompensuje się to zawłaszczaniem przestrzeni publicznej, werbalnej, a to najlepiej wychodzi na ostro. Wszyscy komentowali słowa Kaczyńskiego nie dlatego, że były specjalnie mądre, ale dlatego, że były twarde, kuriozalne, rażąco niesprawiedliwe, napastliwe. Większość Polaków dopiero po 2005 r. odkryła i poznała Jarosława Kaczyńskiego.
Kaczyński przyciągał uwagę mediów nie z powodu, iż media się na niego uwzięły, ale dlatego, że sprzedawał towar niedostępny gdzie indziej. Chodziło o ten niepodrabialny ton, pełen niedomówień, insynuacji, ukrytych sugestii oraz sformułowania w rodzaju „są tacy, którzy...”, „jeśli to prawda, to...” itd. To była głównie ciekawość i rosnące zdumienie, że tak można, a piorun nie spada. Kaczyński uderzał, a potem robił wystudiowaną, zdziwioną minę, że ktoś oddaje, że spotykają go „bezprzykładne ataki”.
Język Kaczyńskiego zawsze był bardzo brutalny, choć prezes PiS nadawał mu pokrętną, pozornie propaństwową formę. Nie padały tam wprost drastyczne, wulgarne stwierdzenia jak u Palikota. Pełna groza tych wystąpień ujawniała się po dokładniejszej analizie. Było to nieustanne odwracanie sensów, przypisywanie przeciwnikom najgorszych intencji, odbieranie godności i racji istnienia. Ale szef PiS nie uważał tego za agresję. To było dla niego stwierdzanie oczywistej oczywistości.
Platforma nie podjęła tego języka, bo nie umiała i pewnie nie chciała, bo to wyjątkowe, nie do nauczenia narzecze. Jeśli dzisiaj Kaczyński atakuje TVN24 za sianie nienawiści, a jako medium od niej wolne podaje Radio Maryja, to wciąż jest ten sam chwyt. Trudno to skomentować, nie popadając w atak śmiechu.
Przepaść
Tak jak Tusk czuł się zdradzony przez naród w 2005 r., tak Jarosław Kaczyński poczuł się w 2007 r. Jego zdaniem, można sądzić, powstało formalnie legalne państwo, ale bez moralnej legitymacji. Nieprzypadkowo Kaczyński używa sformułowania o „złych ludziach” u władzy. To jest właśnie kwalifikacja moralna, niepodlegająca w istocie i niewymagająca demokratycznej weryfikacji. Wobec złych ludzi nie obowiązują zasady stosowane w przypadku środowisk słusznych i prawych. Źli ludzie powinni po prostu odejść, zniknąć. A jeszcze w 2006 r. Kaczyński mówił do Platformy: „cała koncepcja demokracji opiera się na tym, że ci, którzy przegrali, uznają to i choć krytykują, nawet ostro, nie przeprowadzają frontalnego ataku, nie prowadzą wojny (...)”. Święta racja, ale Tusk nigdy nie powiedział, że nie poda ręki prezydentowi Kaczyńskiemu.
Katastrofa smoleńska dodała walce dwóch dominujących partii rysu osobistego, jeszcze bardziej emocjonalnego. Od tego momentu Tusk stał się dla Kaczyńskiego wrogiem nie tylko politycznym, ale osobistym, honorowym. Konfrontacja przeniosła się na inne boisko, gdzie zasady tyczące relacji władza–opozycja przestały obowiązywać. Platforma stanęła przed starym dylematem: ile tolerancji dla wrogów tolerancji, jak reagować na tych, którzy uważają nas za ludzi bez czci i wiary. Różnie wychodziła z tego dylematu. Nie brak w Platformie działaczy, którzy uważają, że gdyby od początku uspokoić Janusza Palikota i Stefana Niesiołowskiego, zniknąłby stały pretekst dla PiS, aby zarzucać partii Tuska szerzenie nienawiści. Inni twierdzili, że gdyby nie było Palikota i Niesiołowskiego, ataki PiS „wchodziłyby jak w masło”. Faktem jest jednak, że sympatycy Platformy na argument o metodach Palikota nie mieli dobrej odpowiedzi, wili się, zmieniali temat. Można było tłumaczyć lubelskiego posła tylko tak, jak przekomicznie bronią Kaczyńskiego prawicowi publicyści: „może prezes powiedział kilka słów za dużo, ale za to Platforma i Palikot...”, tyle że na odwrót.
Aktorzy (politycy) wiedzą, na czym polega teatr. Starają się zaistnieć, podnieść rozpoznawalność, a do tego w stabloidyzowanej rzeczywistości najlepiej służy agresja, brutalny język. Ale odbiorcy, a przynajmniej ich część, nie muszą być świadomi tej konwencji. I radykalizują się po swojemu. Spektakl może wyjść na ulice i wymknąć się spod kontroli.
Zasypywanie?
Gorączka emocji wynika także stąd, że konflikt Platformy z PiS nałożył się na głęboki polski spór o wymiarze cywilizacyjnym, kulturowym. Dotknął czułej, być może niewidocznej wcześniej struny. Podział na konserwatywnych, religijnych tradycjonalistów oraz na liberalną albo po prostu nieideologiczną większość istniał dawniej, ale jego strony były wcześniej rozproszone i obsługiwane przez zmieniające się formacje polityczne. Nie miały okazji okrzepnąć.
Przez ostatnie pięć lat obie grupy zyskały samoświadomość, zidentyfikowały swoje pryncypia i mają wciąż te same (po wykończeniu LPR i Samoobrony przez PiS) polityczne reprezentacje. Utworzyły się zwarte drużyny, dające poczucie pewności, ale i bezkarności. Łatwiej wtedy o nieliczenie się z drugą stroną, pierwotne zachowania stadne. Pojawiło się odczucie dojmującej, wzajemnej obcości, osłabły wręcz więzi narodowe.
Nie chodzi tu nawet o prawdziwych czy nieprawdziwych Polaków, wolnych czy zniewolonych, ważne, że pomiędzy dwoma plemionami słabnie jakakolwiek więź, kod, akceptowane normy. Odruch nakazuje szukać jakiegoś podstawowego porozumienia, ale istnieje też świadomość istnienia równie podstawowego konfliktu; jest on prawdziwy, jak chyba nigdy dotąd w ostatnim dwudziestoleciu. Takie wydarzenia jak Smoleńsk i Łódź czynią nawet te podmioty polityczne i ich role jeszcze bardziej wyrazistymi. Coraz bardziej wiadomo, czym jest partia Kaczyńskiego i jaka jest rola Platformy w blokowaniu tego ugrupowania.
Najbardziej aktualne dzisiaj pytanie brzmi zatem: jak powstrzymać przeciwników istniejącego demokratycznego systemu, nie eskalując napięcia, nie wchodząc w jałowe polemiki, nie dokładając nowych skrajnych emocji? Jak bronić się, nie oddając razów? Tusk stwierdził, że nie będzie odpowiadał na każdy atak Kaczyńskiego, bo to droga donikąd. Palikota już w Platformie nie ma. Ale w PiS pozostali wszyscy. Zbrodnia w Łodzi dała partii Kaczyńskiego poczucie moralnej przewagi, którą – co typowe dla tej formacji – zamierza jak pedał gazu docisnąć do podłogi. Oczywiście Kaczyński popełnił kolejny błąd, jak skorpion, który musi sam się użądlić. Gdyby w pierwszym słowie po zdarzeniu powiedział, że to atak na całą klasę polityczną, moment przełomowy, że teraz trzeba inaczej, wszedłby w kategorię męża stanu i Platforma miałaby kłopot. Ale szef PiS przemówił normalnie, obraził, zagroził, insynuował i żądał przeprosin. A późniejsze histeryczne zawołanie Witolda Waszczykowskiego: „nie zabijajcie nas, mamy rodziny”, żądanie komisji śledczej i zakwalifikowania zabójstwa jako przestępstwa przeciwko ludzkości odebrały powagę pisowskiej propagandzie. Ujawnił się cały zestaw zachowań PiS, który może budzić agresję bez żadnego podjudzania, sam z siebie. Reakcja PiS na łódzkie zabójstwo być może paradoksalnie pokazuje najgłębsze jego źródła.
Dominuje ton, że winna jest panująca w kraju atmosfera nagonki. Ale oprócz wzajemnego szczucia politycy pracują przecież na własny rachunek, występują, głoszą poglądy, komentują. Można rzec, sami podburzają przeciwko sobie. Nie jest konieczna żadna zła wola „polskojęzycznych mediów”, wystarczy ustawić kamerę i pozwolić mówić. Nie trzeba znać opinii Tuska, Palikota czy Niesiołowskiego, aby samodzielnie ocenić PiS i Kaczyńskiego, są dowody na piśmie. Nie trzeba wysłuchiwać Kurskiego czy Brudzińskiego, aby wyrobić sobie zdanie o Platformie, wystarczą oryginalne źródła. Nie trzeba żadnej kampanii nienawiści wobec Jarosława Kaczyńskiego, wystarczy to, co on sam mówi. Nieprzymuszony i autoryzowany. Janusz Wojciechowski, którego asystent zginął w Łodzi, napisał sarkastycznie na blogu: „wygląda na to, że to politycy PiS nasączyli tego człowieka (sprawcę – przyp. aut.) nienawiścią do samych siebie”. Wojciechowski uważa to za propagowany przez Platformę absurd. Ale to bardzo prawdopodobne.
Zarządzone przez prezydenta Komorowskiego „konsultacje w sprawie powstrzymania agresji w polityce” wyglądają, niestety, jak z Mrożka. Logika wojny domowej, nawet zimnej, wchłania takie wydarzenie jak łódzki tragiczny mord. Włącza je do dalszej walki. Konflikt się zaostrza, mimo że wszyscy mówią o konieczności jego wyciszenia. Znaki pokoju, jak „Deklaracja Łódzka” PiS, są w istocie kolejnym elementem konfrontacji. Doraźnie można liczyć tylko na to, że Platforma, a zwłaszcza PiS, dojdą do wniosku, iż teraz akurat opłaca się pozorne ustąpienie, pokazanie szlachetności, okresowe odstawienie jastrzębi na dalszą gałąź. Aby lepiej wypaść, zyskać w oczach opinii publicznej. Ale wciąż po to samo – by pogrążyć przeciwnika. „Kicz pojednania”, o czym mówił Tusk, z pewnością nie grozi. Nikt go w gruncie rzeczy nie chce. Ta gra zbyt wciąga i jest zbyt istotna w rywalizacji o władzę. To nie jest konflikt o budżet, służbę zdrowia czy system emerytalny, to starcie o wizję kraju na lata, o to, czyja będzie Polska. Koniec wojny nastąpi dopiero w momencie ostatecznej klęski jednej z jej stron. Biją się dwie armie – bez możliwości remisu, bez rozejmu.