Jarosław Kaczyński w trosce o swoją hegemoniczną pozycję na prawicy, nadgryzaną przez ziobrystów, odpalił z hukiem teorię smoleńskiego zamachu. Sprawa wykracza jednak daleko poza partyjne walki. Smoleńsk został już całkowicie włączony do machiny mającej przywrócić w pełni IV RP.
Zaczęło się niegdyś od teorii o wywoływaniu w Smoleńsku sztucznej mgły, manipulowaniu przy lotniskowych lampach, o helu rozpylonym nad lotniskiem, o bombie paliwowej, o elektronicznym zmyleniu urządzeń nawigacyjnych przez tajne nadajniki, a kończy – jak na razie – na umyślnym, zdalnym zablokowaniu lotek Tu-154 (urządzenia zamontowano jakoby podczas remontu maszyny w Rosji). I o dwóch wybucho-wstrząsach na jego pokładzie (jeden rozerwał skrzydło, drugi kadłub), bo przy samej awarii lotek ktoś mógłby przeżyć, a do tego Rosjanie nie mogli dopuścić. Zaś brzoza widocznie złamała się sama, bo Tupolew, zdaniem Macierewicza, przeleciał ponad nią.
Po drodze było tych teorii wiele, wszystkie jednak służą jednej zasadniczej tezie o zamachu, którego ofiarą padło 96 osób, z parą prezydencką na czele. W drugą rocznicę katastrofy prezydenckiego Tu-154 teza ta osiągnęła ostateczną formułę, którą oddawała okładka „Gazety Polskiej Codziennej” z 8–9 kwietnia z portretem Lecha i Marii Kaczyńskich i wielkim napisem: „Zginął za wolną Polskę. Prezydent został zamordowany”. W tym samym czasie Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla Onet.pl powiedział: „Mam poczucie, że prezydent został zamordowany”. Dodał jednak: „Ale nie mam pewności”.
Po ostatnich wystąpieniach Kaczyńskiego na prawicowych portalach pojawiły się głosy ulgi i podziękowania dla szefa PiS, że wreszcie „dołączył do nas”, czyli do tych, którzy tezę o zamachu odważnie głosili od początku. Zresztą właśnie tym środowiskom, klubom i redakcjom Kaczyński kilkakrotnie gorąco dziękował 11 kwietnia br. za wsparcie, za działalność, za walkę o „prawdę”. Niejako ich oficjalnie i publicznie autoryzował.
Ale prezes PiS musi zdawać sobie sprawę, że jeżeli myśli jeszcze o zostaniu kiedykolwiek premierem czy prezydentem, to nie może funkcjonować – zwłaszcza w międzynarodowej przestrzeni politycznej – jako ktoś, kto oficjalnie uważa, że Putin zamordował mu brata. Dlatego zamach pozostaje w sferze graniczących z pewnością domysłów. Poseł PiS Witold Waszczykowski, były wiceminister spraw zagranicznych, a więc osoba znająca dyplomatyczne realia, zastrzega może najbardziej ze wszystkich polityków tej formacji, że „PiS nie optuje za zamachem”. On zdaje sobie sprawę, jakie mogą być konsekwencje oficjalnego przyjęcia tezy o zamachu przez główną partię opozycyjną i jej lidera. Dlatego to jest już „prawie zamach”, niemalże zbrodnia, „afrykańskie” metody, ale wciąż jednak z zabezpieczającym „jeśli”. Po dodaniu tego „jeśli” można już rozwijać najdziksze teorie. Ceniona w pisowskim środowisku socjolog Barbara Fedyszak-Radziejowska stwierdziła ostatnio, że katastrofa smoleńska, czymkolwiek by była, miała „skutki zamachu”. Inni uważają, że nie ma żadnych dowodów na to, że nie doszło do zamachu. Nastąpiło odwrócenie pojęć: wydaje się, że teraz Tusk musi udowodnić, że jest niewinny, a pod Smoleńskiem doszło do zwykłego wypadku.
Prezes mówił już wcześniej o „prawie zamachu”, a jego słynna maksyma głosząca, że „jeśli to prawda, to wszystkie dowody na pewno zostały zniszczone”, idealnie pasuje do katastrofy pod Smoleńskiem. Brak dowodów na wybuchy lansowane przez Macierewicza będzie najlepszym argumentem na to, że miały one miejsce. Już pojawiło się stwierdzenie, że umycie wraku Tupolewa spowodowało usunięcie ostatnich „śladów zbrodni”.
Padają coraz bardziej jednoznaczne oskarżenia wobec najwyższych władz Rosji i osobiście Putina o polityczny mord, wobec polskiego premiera i prezydenta o współudział w zbrodni, dokonują się zatem fakty w sensie prawnym niesłychane, ale nic się z tym nie dzieje, nie ma reakcji prokuratury ani rządowych czynników. Nikt nie chce się tego tykać, wyciągać wniosków, konsekwencji, jakby z obawy przed jeszcze większą eskalacją konfliktu, przed opinią, że prześladuje się ofiary i walczących o prawdę, zamiast ścigać sprawców zamachu. Ten absurd sam się nakręca. Pozostaje zatem milczenie jako skutek moralnego szantażu i ideologicznego zakrzyczenia. To głoszenie teorii zamachu niejako wystaje poza system (jak cały PiS), nie widać na razie dobrych instrumentów, aby się z tym zmierzyć.
Wcześniej Kaczyński unikał aż tak mocnych określeń. Dokładnie w rok po katastrofie w „Faktach po Faktach” TVN24 mówił: „Nie twierdzę, że był zamach, twierdzę, że jest grubo za mało materiału, żeby stwierdzić coś ostatecznego”. W tej łagodniejszej, w stosunku do dzisiejszej, wersji nacisk był położony na winę rządzących za katastrofę według wówczas obowiązującego klucza, że doprowadzili oni organizacyjnie i moralnie do nieszczęśliwego lotu, że wytworzyli skutkiem działania imperium nienawiści atmosferę i okoliczności, które zaowocowały tragedią. Że bratali się z Rosjanami i przed wylotem, i zaraz po 10 kwietnia roku pamiętnego, że oddali śledztwo i brnęli w kłamstwa, a politycznie wykorzystali śmierć prezydenta do całkowitego przejęcia władzy w państwie, którą, oczywiście, zmarnowali i marnują nadal. Ta opowieść teraz została opieczętowana de facto oskarżeniem o zorganizowanie zamachu. Wszystkie wcześniejsze oskarżenia i krytyki zyskały sankcję niejako ostateczną, zamknęły proces dzielenia Polski na dwa wrogie sobie obozy czy plemiona, jak się to czasami nazywa.
Eskalacja konfliktu osiągnęła poziom, na którym już chyba nie można znaleźć żadnego wspólnego mianownika, w żadnej sprawie i w żadnych okolicznościach. Wiadomo, że duża część ofensywy PiS w drugą rocznicę katastrofy miała na celu umocnienie tej partii na prawej stronie, wzmocnienie sojuszu z ojcem Rydzykiem i z hierarchami Kościoła. Najważniejszy jednak pozostał cel strategiczny, czyli walka z Platformą Obywatelską, która trwa od 2005 r., ale wcześniej nigdy nie osiągnęła takiego wymiaru nienawiści i oskarżeń o zbrodnię i zdradę.
Taki ekstremizm coraz bardziej wyklucza PiS z jakiejkolwiek układanki, do której mogłyby dołączyć się inne formacje czy ugrupowania. Jeśli już, to wyłącznie na prawach Kaczyńskiego. Widać, że przestał się tym przejmować, przynajmniej na tym etapie, próbuje swoje szanse reaktywować poprzez odnalezienie nowej energii społecznej, poprzez stworzenie ruchu ponownie wokół marzenia o IV RP, ożywionego mitem smoleńskim. I wzmacnianego przekazami adresowanymi do tych, którzy czują się źle rządzonymi, którym odbiera się historię, zabiera się pieniądze, emerytury, atakuje się ich Kościół.
Niby nic nowego, ale jednak skala jest już inna niż jeszcze rok temu, w jakimś sensie można wręcz mówić o nowym początku, co pokazują reakcje społeczne. Nie tylko wtedy, gdy obserwujemy tysiące zebranych na pochodach i wiecach zwołanych przez PiS, gdy wsłuchujemy się i wczytujemy w hasła i transparenty. Wróciła z nową energią nienawiść z okresu walki o krzyż. Swoją metodą najpierw będzie utwardzał, a potem ewentualnie ocieplał.
Jak pokazują badania opinii publicznej, propaganda smoleńska PiS daje widome rezultaty. Według OBOP, 34 proc. respondentów odpowiada, że przyczyny katastrofy nie zostały wyjaśnione, 32 proc., że polskie władze razem z Rosjanami ukrywają prawdę, 25 proc., że polskie władze niewystarczająco się starają, żeby wyjaśnić przyczynę katastrofy. Tylko 16 proc. ma poczucie, że komisja Millera zdołała ustalić najważniejsze fakty. To jest wielka porażka Tuska i jego kolegów.
Platforma schowała się jak gdyby za zasłonę wyniosłego milczenia, zapewne z przekonaniem, że zdecydowanie większa część społeczeństwa jest odporna na wszelkie absurdy i pomówienia, że umie już odczytywać politykę Kaczyńskiego. Może tak generalnie i jest, tyle tylko, że akurat w sprawie katastrofy smoleńskiej rzecz się bardzo skomplikowała. Zwłaszcza w momencie, gdy późniejsze ekspertyzy, tzw. krakowskie, zanegowały wcześniejsze ustalenia komisji Millera co do faktu obecności generała Błasika w kokpicie samolotu.
Mimo że sprawa ta nie ma istotnego znaczenia dla opisu katastrofy, wiarygodność raportu komisji została natychmiast podmyta, pozwoliła zanegować przeciwnikom rządu w ogóle jego wartość i rzetelność, a wśród wielu ludzi wzbudziła różne wątpliwości. Nawet u tych, którym daleko było do Jarosława Kaczyńskiego. Tego rodzaju niepewność i zagubienie odbiło się na wynikach przywołanego sondażu, a sprawa Błasika była przełomowa – od zanegowania jego obecności w kokpicie przez krakowskich biegłych rozpoczęła się nowa smoleńska ofensywa. Wyjęcie tej jednej cegły zachwiało całym murem. Może też dlatego, że wcześniej sprawa Błasika stała się ważnym elementem raportu MAK, a w Polsce była mocno i trochę bez sensu lansowana przez przeciwników PiS, którzy przyłożyli rękę do nadania wielkiej rangi temu wątkowi.
Rzecz w tym, że po zamknięciu prac komisji Millera zakończyła ona swoją działalność, jak i swoją karierę ministerialną zakończył jej przewodniczący. Niby sprawę prowadzi teraz prokuratura, ale ona ani nie może, ani nie jest powołana do tego, żeby występować w obronie raportu komisji i dyskutować ze wszystkimi krytykami i posądzeniami, które hulają w domenie publicznej. Nie ma instytucjonalnego ciała, które miałoby prerogatywy i obowiązek komunikować się w tych sprawach z opinią publiczną. Kto to ma robić? Prokuratura, stała komisja badania wypadków lotniczych, reaktywowana komisja Millera, sam premier czy osoba przez niego do tego zadania wydelegowana?
Na razie przekaz dnia, jaki widać w wypowiedziach polityków Platformy, jest taki: PiS bezwstydnie wykorzystuje katastrofę do politycznych celów i urządza taniec na grobach ofiar. Koniec, kropka. Także wystąpienie premiera Tuska w Sejmie podczas debaty nad projektem PiS uchwały żądającej zwrotu wraku pełne było stwierdzeń o „atmosferze nienawiści”, „cynicznym planie politycznym” oraz „krzykach, wrzaskach i wyzwiskach” zamiast zadumy. Kaczyński odpowiadał Tuskowi w sposób niesłychanie brutalny; lider PiS taki język skrajnej agresji uczynił normą, ale nawet jak na ten swój standard jeszcze podkręcił ton.
Mimo to, paradoksalnie, to zamachowa wersja Macierewicza wygląda teraz na bardziej „techniczną”, „ekspercką”, zawierającą „naukowe” argumenty, a Platforma traktuje rzecz, zapewne rozmyślnie, czysto politycznie, jako kolejną, rutynową odsłonę wojny polsko-polskiej. O samej katastrofie praktycznie ani słowa. Może powstać wrażenie – bo zbiorowa pamięć nie jest długa – że to Macierewicz badał wrak i czarne skrzynki, przeprowadzał szczegółowe ekspertyzy na materiale dowodowym, chociaż było dokładnie odwrotnie, to eksperci z instytucji państwowych mieli dostęp do dowodów.
I rację ma prof. Marek Żylicz, były członek komisji Millera, który mówi dzisiaj, z niejakim zafrasowaniem, że istnieje potrzeba jakiegoś kontaktowania się z wszelkimi wątpliwościami i przeświadczeniami, niby-naukowymi ustaleniami, które krążą wokół sprawy smoleńskiej, nawet tymi najbardziej absurdalnymi. Powinna być odpowiedź, musi być fachowe wyjaśnienie.
Mają rację ci komentatorzy, którzy mówią, że błędem polityków i środowisk, które znalazły się w stanie wojny z PiS, jest wyłączanie z rozmowy jego elektoratu, uznanie, że nie można z nim w ogóle debatować, bo przepaść kulturowa i polityczna jest zbyt duża. Nie wiadomo, czy jest to w ogóle możliwe, zwłaszcza gdy ma się tu jakieś osobiste i z reguły negatywne doświadczenia, ale zasada rozmowy nadal pozostaje słuszna. To jedna sprawa, druga, że milczenie i apatia rządzących, zaniechania w komunikowaniu społecznym silnie rezonują w tych grupach, które w polityce uczestniczą od czasu do czasu, najczęściej w czasie wyborów, które nie wpisują się aktywnie w geografię polityczną, reagują wedle swoich preferencji prywatnych i środowiskowych, są podatne na argumentację okazjonalną, w sklepie czy na klatce schodowej. A tak zasadniczo to mają, jak zawsze, różne zastrzeżenia do władzy, która czegoś od nich chce, coś im zabiera lub czegoś nie daje. Smoleńsk, z możliwym zamachem, którym władza nie chce się zająć, jak dziesiątkami innych problemów, trafia w tę samą poetykę.
Na tę tkankę trafiać mogą wzniosłe słowa o Polsce, którą zdradzono o świcie, oskarżenia o wielkich winach rządzących, zwłaszcza że ci milczą. Dlatego że są wyniośli czy ze strachu? A przy tym wszystkim – jak wiele na to wskazuje – rośnie grupa ludzi, która wyłamuje się z klasycznego schematu wojny smoleńskiej. Nie podzielają oni poglądu o zamachu, widzą katastrofę lotniczą spowodowaną jak zwykle ciągiem krytycznych zdarzeń, uważają polityczne wykorzystywanie wypadku przez PiS za żenujące i niedopuszczalne.
Ale jednocześnie nie rozumieją uporczywego lansowania tezy o gen. Błasiku w kokpicie, uważają tak długie przetrzymywanie wraku i czarnych skrzynek przez Rosjan za nieuzasadnione, chcieliby zobaczyć inną niż prof. Biniendy (tego od Macierewicza) komputerową symulację zderzenia skrzydła samolotu z brzozą – wykonaną przez ekspertów powołanych przez instytucje państwowe. Wiele osób ogląda doskonały dokumentalny serial „Air Crash Investigation” i widzi, jak niesamowicie drobiazgowo, z jakim talentem śledczym prowadzone są w Stanach postępowania wyjaśniające przyczyny katastrof lotniczych i że w niemal każdym śledztwie, niezależnie od miejsca katastrofy, biorą udział eksperci z amerykańskiej agencji NTSB. Nic nie można poradzić, ale śledztwo smoleńskie nie kojarzy się z takim profesjonalizmem, a w każdym razie ma kiepski wizerunek.
Ofensywa smoleńska PiS i lansowanie tezy o zamachu nie od razu musi powiększyć pulę zwolenników takiej wizji wydarzeń sprzed dwóch lat. Ale tworzy się szara strefa niepewności i zniecierpliwienia, z której Kaczyński może zacząć czerpać w odpowiednim momencie, bliżej wyborów. Metoda milczenia – poza rzadkimi, czysto politycznymi połajankami – ucieczki od Smoleńska – jaką zdaje się przyjął Tusk i jego formacja – staje się coraz bardziej wątpliwa.