Nie potrzeba do tego specjalnej ustawy – wystarczy program zdrowotny, który powstaje właśnie w Ministerstwie Zdrowia. W ramach tego programu in vitro zostanie opisane i ustandaryzowane na liście procedur medycznych, podobnie jak dziś jest na niej np. wycięcie migdałków czy złożenie złamanej kości podudzia. Budżet państwa zapłaci w ciągu najbliższych 3 lat za zabieg dla 15 tys. par (100 mln zł rocznie).
To krok w dobrą stronę. Decyzja, która pozwoli uciec od nierozstrzygalnej dyskusji światopoglądowej, a zbliżyć się do myślenia o niepłodności w kategoriach medycznych. Jest to coraz powszechniejsza choroba (szacuje się, że może dotyczyć nawet co czwartej pary), objawiająca się niemożnością poczęcia. Istnieje procedura (jej autorzy zostali nagrodzeni Noblem), która pomaga naprawić sytuację. O tym, kto może i powinien się procedurze poddać, decydowaliby lekarz wraz z pacjentką, nie wnikając w jej życie osobiste, stan majątkowy, charakter związku z partnerem – na tej samej zasadzie, według której nikt nie pyta pacjenta, który złamał nogę, o status jego rodzinny i dochody.
Niestety, taki krok nie rozwiązuje wszystkich problemów. Tym najaktualniejszym jest – kto i gdzie będzie in vitro wykonywał, skoro w ostatnich latach placówki publiczne wycofały się z tego. Prawie całe tzw. wspomaganie rozrodu zepchnięto do sektora prywatnego.
Ponadto prawo unijne obliguje nas do wprowadzenia przepisów regulujących obchodzenie się z zarodkami – powrotu do sprawy nie unikniemy. Ale dyskusja bioetyczna jest w Polsce bardzo potrzebna. Być może dzięki odważnej decyzji premiera wyjdziemy poza martwy punkt czysto ideologicznego sporu, w jakim parlament tkwił od lat.