Proszę mnie nie łączyć z decyzją Marka Siwca, to jego indywidualna decyzja” – powiedział Aleksander Kwaśniewski pytany o komentarz po oddaniu przez eurodeputowanego Sojuszu legitymacji partyjnej. Tak łatwo jednak, panie prezydencie, nie będzie. Z tą decyzją jest pan i będzie łączony. Przyczynił się do tego sam Marek Siwiec, mówiąc, że jedną z przyczyn jego gestu jest nie tylko brak poważnych rozmów między SLD a Ruchem Palikota, ale także widoczna w Sojuszu niechęć do skorzystania z pana pomocy. Już raz pan tę pomoc oferował, chcąc na fali powyborczego entuzjazmu i triumfu Palikota, podporządkować faktycznie swoją dawną partię tworowi nowemu. To był błąd, który leży u podstaw wielu dzisiejszych konfliktów i niechęci.
Marek Siwiec zademonstrował swoją niezgodę na trwanie Sojuszu w marazmie, bo rzeczywiście wszystko wskazuje, że Leszek Miller ma już nad głową szklany sufit, którego nie jest w stanie przebić. A Palikot zjeżdża po równi pochyłej. Marzenia o obozie lewicy zdolnym sięgnąć po władzę oddalają się, stąd owo uparte mówienie o Liście Kwaśniewskiego, o nadziei, która się zapewne nie spełni. Siwiec jednak jest zbyt doświadczonym politykiem, aby wykonywać bezsensowne, a kosztowne gesty.
Może więc Siwiec pozostanie na razie „szantażystą”, jak to ujmuje zapalczywa lewicowa młodzież, czy też na końcu okrzyknięty zostanie „zdrajcą”, które to określenie na trwałe przylgnęło do Marka Borowskiego. Może jednak pojawi się wokół niego jakiś krąg nowych i dawnych ojców założycieli? Czasem tak jest, że jeden gest uruchamia lawinę zachowań, które mogą przejść w nową jakość. Dotychczas na lewicy więcej było gestów bezproduktywnych: były łączenia (LiD) i rozłączenia, widowiskowe odejścia i zakładania własnej lewicy (to Miller), równie widowiskowe pojednania (syn marnotrawny Oleksy wrócił, Miller zresztą też, a Kwaśniewski błogosławił), a w sumie było góra 12 proc. poparcia wyborców albo i zdecydowanie mniej.
Różne scenariusze pisano w ostatnich dniach nie tylko dla lewicy. Także sensacyjne, bo dotyczące służb specjalnych, a właściwie jednej, która swoją widowiskowością nie zawodzi. CBA od chwili powstania dostarcza nam emocji i rozrywki, zawsze podszytych polityką. Poseł Tomasz Kaczmarek, czyli kiedyś agent Tomek, który najbardziej widowiskowe i tajne ponoć operacje prowadził, obecnie – niczym matka Madzi – zapełnia strony tabloidów i być może ją nawet wyprzedzi, nie tylko swoim nagim torsem (podobno w specsłużbach tak mają, że lubią pozować na Bondów), ale także pogróżkami, że obecnego szefa mógłby bardziej zabawowymi fotografiami obnażyć. Jako wybitny, oddany Polsce i służbom specjalista jednak tego nie zrobi. Za to Jolantę Kwaśniewską wysłałby do sądu za pranie brudnych pieniędzy, bo jako wybitny specjalista wie, że prała.
Ot, poseł jak to poseł, mówi sobie i mówi, wszak ma immunitet. Byli, a być może także obecni funkcjonariusze biegają po gazetach, rozdając tajne materiały, i opowiadają, jak podrabia się dokumenty i organizuje tajne akcje. Dziennikarzom nawet się nie śniło, że to na nich spadnie teraz ciężar ochrony najbardziej strzeżonych tajemnic państwowych i że to oni będą musieli dokonywać selekcji, co można ujawnić, a co jednak powinno zostać ukryte.
Można wręcz odnieść wrażenie, że wokół CBA kłębi się grono frustratów załatwiających publicznie dawne tajne porachunki.
Tego wszystkiego można się było spodziewać, gdyż Biuro powstawało w warunkach wzmożonej czujności IV RP i zgromadziło najbardziej politycznie oddanych i gotowych na wszystko. Jeden z byłych wiceszefów godzinami podsłuchiwał rozmowy, bo takie miał hobby, inni w ramach politycznej solidarności odchodzili wraz ze zwolnionym z roboty szefem, demonstrując w ten oryginalny sposób wybitną apolityczność całej służby.
Sam były szef stanie jednak przed sądem za przekroczenie uprawnień przy tak zwanej aferze gruntowej, bo jednak prowokacja przeciwko Lepperowi nie wydaje się aż tak czystą sprawą i ciągle bardziej wygląda na zastawianie pułapki na urzędującego wicepremiera niż na akcję opartą na rzeczywistych przesłankach. Czas mija, kierownictwo CBA dawno się zmieniło, a my ciągle tkwimy w poetyce wytwornych garniturów i nie mniej wytwornej bielizny, szybkich samochodów, akcji pełnych fantazji, choć pozbawionych profesjonalizmu, zdradzanych żon i niewiernych kochanek.
Czy taką służbę można jeszcze traktować poważnie? To nie jest czysto retoryczne pytanie. Bez względu na to, ile się w CBA zmieniło, bagaż przeszłości pozostał i pozostała struktura, której istnienie w obecnym kształcie jako samodzielnej jednostki jest bardzo wątpliwie. Jeżeli w policji istnieje Centralne Biuro Śledcze, zajmujące się zwalczaniem przestępczości najpoważniejszej, zorganizowanej, to dlaczego CBA ma działać samodzielnie?
Najskuteczniejsza walka z wszelką przestępczością, także z korupcją, możliwa jest tam, gdzie najwięcej informacji, a ma je właśnie policja. Wydaje się więc wręcz oczywistością, że CBA powinno się znaleźć w strukturach policyjnych, a funkcjonariusze nie mogą mieć większych przywilejów, wyższych pensji i dodatkowych uprawnień, które tylko budzą animozje między poszczególnymi formacjami i niechęć do współpracy.
Jeżeli w ramach planowanej reformy służb specjalnych, której projekt minister spraw wewnętrznych lada dzień ma przedstawić premierowi, CBA – podobnie jak ABW – ma przejść pod nadzór ministra, a nie jak dotychczas podlegać bezpośrednio premierowi (co jest wyjątkowo złą polityczną zaszłością), to trzeba się zdecydować na krok następny. Uporządkować całą tę sferę, czyli pozbawić CBA obecnej samodzielności i uprzywilejowania. Trzeba zdobyć się na grubą kreskę. Wówczas w policji będą dwa ważne piony – CBŚ i CBA, co byłoby rozwiązaniem logicznym, zapewne sporo tańszym, bardziej funkcjonalnym i jednak mniej naznaczonym politycznie. Z agentem Tomkiem Bondem i jego wyczynami przyjdzie nam jeszcze jakiś czas żyć, nie ma rady, ale z CBA w obecnym kształcie już żyć nie musimy, a nawet nie powinniśmy.