Kraj

Dwa bieguny i sześć lat

Sześciolatki obowiązkowo do szkoły

Z dzisiejszej prasy i notek na portalach rodzice znów dowiedzą się, jak rujnuje przyszłość dziecku decyzja o posłaniu go do szkoły w wieku sześciu lat.

Premier Donald Tusk oraz minister edukacji Krystyna Szumilas ogłosili we wtorek wspólnie, że rok 2015 jest ostateczną datą, kiedy wszystkie sześciolatki – urodzone w 2009 roku - znajdą się w szkołach. Dzieci z rocznika 2008 podzielone zostaną na dwie grupy - te z początku roku jeszcze będą mogły pójść do szkoły w wieku siedmiu lat. Rząd przyjął już projekt odpowiedniej ustawy. Gazety napisały, rozżaleni rodzice zaraz skomentowali na forach. Dziennik Rzeczpospolita opublikował badania, z których wynika, że połowa rodziców post factum nie jest zadowolona ze swojej decyzji. Że gdyby mogła wybierać jeszcze raz, posłałaby dziecko do szkoły o rok później – z racji na ich zagubienie wśród starszych kolegów, niegotowość emocjonalną, nieodporność psychiczną. Ci, którzy posłali do szkoły sześciolatka, znów poczują się więc trochę gorzej, a tym, którzy muszą posłać, znów podskoczy ciśnienie.

Pozostaje pytanie o przyczyny tej niegotowości. Być może są głębsze. Z roku na rok to widać: dzieci nam się dwubiegunują. Coraz lepszej sprawności matematycznej, coraz większej wiedzy o świecie (dziś trzylatek liczący do dziesięciu i wykłócający się z koleżanką, która z planet jest największa w układzie słonecznym to już żaden ewenement), towarzyszy coraz mniejsza samodzielność – w tym staromodnym, zapomnianym znaczeniu. Zawiązać sobie buty, spakować własny piórnik, znaleźć drogę z klasy do klasy - w tej kwestii dzieci z rocznika na rocznik są do szkoły coraz mniej gotowe do samodzielności. I ma to niewiele wspólnego z samą szkołą oraz wiekiem, w którym rozpoczną edukację. To efekt całego łańcuszka zmian. Miejski „projekt życia (jedno) dziecko”, uwzględniający zwykle jego pełną obsługę, brak życia podwórkowego nie dający szans na trening i tak dalej.

Te wyrobione intelektualnie, siedząc kolejny rok w przedszkolu, będą potwornie się nudzić. Te zapóźnione samodzielnościowo – będą miały problem w szkole. Ot, życie. Co gorsza jednak, te dzieci trafią w system edukacji, w którym także panuje rodzaj dwubiegunowej choroby. A więc z jednej strony pisane przez mądrych ludzi ustawy, wprowadzające dywany do klas, swobodną zabawę do programów szkolnych, obowiązkowych asystentów dla dzieci z problemami i kogoś w rodzaju tutora, kto rozpisze plany względem dziecka na najbliższe lata. Albo klasy nie liczniejsze niż 25 osób – jak zapisano w omawianej ustawie. A z drugiej strony – jest to stare gminne zaklęcie - że nic ponad minimum z budżetu nie trafi do szkoły, bo budżet gminny i tak się nie dopina, państwo nie przelewa. Że trzeba z dwóch małych szkół zrobić jedną wielką, bo wtedy może się dopnie - i tak dalej. Tam, gdzie państwo pisze swoje mądre ustawy, tam samorządy dopiszą post scripta – że skoro ze statystyk wynika, że dzieci w ciągu roku chorują tyle i tyle, to na stanie, formalnie, może być w klasie o kilkoro więcej – bo inaczej uczniowie im się nie zmieszczą. Na papierze zagra.

A w sześć lat po ogłoszeniu reformatorskich planów odnośnie sześciolatków, do listy dwubiegunowości dopisać trzeba jeszcze rodziców (oraz część nauczycieli), przeświadczonych, że wysłać do szkoły sześciolatka to zbrodnia (a dla nauczyciela – być może słabsza klasa, być może mniejsze osiągnięcia w olimpiadach), i przedstawicieli rządu. Wiadomo.

Dyrektorzy szkół będą musieli jakoś nad tum zapanować. Warszawskim – kolportowanym od dyrekcji do dyrekcji pomysłem, są osobne klasy dla sześcio- i siedmiolatków. Te dla maluchów - nieprzeludnione, skoro nikt się tutaj nie pcha. Z osobną salą do jedzenia – bo maluchy. Prowadzone przez pedagogów specjalnego znaczenia – bo skoro może być trudniej, na front posyła się najlepszych.

Eksperyment działa – po dwóch, trzech latach już wiadomo. Ci rodzice wydają się zadowoleni. Ale mało kto o tym wie.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną