Tablice są kamienne, wzorowane na tych biblijnych z dekalogiem. Zawiezione do Częstochowy przez pielgrzymkę lekarzy. Na tablicach wyznanie wiary: w „Jedynego Boga, Pana Wszechświata, który stworzył mężczyznę i niewiastę na obraz swój”. A potem również wyznanie światopoglądu: że „ciało ludzkie, będąc darem Boga, jest nietykalne i święte”, a „lekarz ma obowiązek stale pogłębiać wiedzę o teologii ciała”. Że „moment poczęcia i zejścia ze świata zależy jedynie od decyzji Boga – a wszelkie ingerencje są pogwałceniem dekalogu”. Podobnie jak ingerencje w płeć – „człowiek został wyposażony w narządy, dzięki którym ludzie przez rodzicielstwo stają się »współpracownikami Boga Samego w dziele stworzenia« – powołanie do rodzicielstwa jest planem Bożym i tylko wybrani przez Boga i związani z Nim świętym sakramentem małżeństwa mają prawo używać tych organów, które stanowią sacrum w ciele ludzkim”. Jest też zapis jeszcze ogólniejszy: że „prawo boskie ma pierwszeństwo przed ludzkim”.
Pod „Deklaracją” podpisali się profesorowie, ordynatorzy, byli konsultanci, wykładowcy na studiach medycznych, biegli sądowi, kierownicy klinik, członkowie różnych lekarskich stowarzyszeń oraz studenci medycyny. Reakcje na deklarację były zdecydowane, ale czasami nie było ich wcale. Prof. Monika Płatek, karnistka, prawniczka specjalizująca się w ochronie praw człowieka, deklarowała, że wręcz boi się takich lekarzy, że ktoś, kto deklaruje pierwszeństwo dla prawa bożego przed karnym, wprowadza anarchię. Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, minister do spraw równego traktowania, nazwała ją prawem szariatu. Padały głosy o cofaniu się do średniowiecza. Zaniepokojenie zadeklarowała też część lekarzy – na Facebooku pojawiły się zaraz kontrdeklaracje lekarzy świeckich oraz pacjentów, wierzących w medycynę jako naukę. A także wątpliwości, czy lekarze katoliccy, odżegnując się od ingerencji w „wolę boską”, nie zaprzeczają istocie swego zawodu? Czy mogą odmówić pomocy każdemu, w każdej chorobie i cierpieniu, bo „ciało jest nietykalne”?
– To jest groźna sytuacja – mówi dr Marek Balicki, były minister zdrowia, praktykujący lekarz. – Dziś już całe szpitale odmawiają wielu świadczeń. Dlatego Ministerstwo Zdrowia powinno krótko, ale zdecydowanie przypomnieć, czym jest klauzula sumienia i jak powinna być wykorzystywana, by nie naruszać praw innych, w szczególności praw kobiet.
Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz zareagował na „Deklarację wiary” dość oględnie: poglądy można mieć, ale życie trzeba ratować. Episkopat w ogóle nie uznał za stosowne zabrać głosu.
•
Klauzula sumienia w medycynie to nie jest polskie odkrycie. W społeczeństwach, w których żyją ludzie o różnych światopoglądach, systemach wartości, religiach, potrzebna jest formuła nadająca cywilizowane ramy sporom światopoglądowym. Chodzi o wyznaczenie linii demarkacyjnej. A przede wszystkim o ochronę strony słabszej. Tą w warunkach polskich jest pacjent. Zgodnie z zapisami ustawy o zawodzie lekarza osoba świadcząca usługę medyczną może powołać się na klauzulę sumienia wówczas, gdy nie zagraża to życiu pacjenta ani nie powoduje ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Zawsze jednak lekarz ma obowiązek wskazać pacjentowi kolegę, który udzieli pomocy. W praktyce pacjent występuje na warunkach petenta, od decyzji lekarza brakuje drogi odwoławczej (co wytknął Polsce trybunał w Strasburgu przy okazji sprawy Alicji Tysiąc, a potem wprowadzono jedynie kosmetyczne zmiany). Tymczasem materia jest szczególnie subtelna, bo dotyczy często intymności pacjenta. Sumienia lekarskie w praktyce okazują się bowiem szczególnie czułe na kwestie związane z życiem seksualnym, prokreacją i płcią w ogóle – taka praktyczna etyka katolicka.
W praktyce mamy więc pacjentkę oraz całe oklauzulowane szpitale, w których nie przeprowadza się aborcji, tych legalnych (czyli w przypadku zagrożenia zdrowia lub życia kobiety albo gwałtu), ale też nie udziela się porad antykoncepcyjnych, a nawet nie prowadzi ciąż powstałych z in vitro, finansowanego przecież przez NFZ.
Mamy powszechne kłopoty z dostępem do antykoncepcji i tysiące aptek, w których się jej nie sprzedaje (jak w Maszewie, gdzie właściciel apteki stał się nieomal lokalnym bohaterem Facebooka, ogłaszając, że nigdy się nie podda). W dużych miastach jeszcze pół biedy; rzecz sprowadza się do straty czasu oraz upokorzeń przed okienkiem, ale w małych ośrodkach pozostaje antykoncepcja z niewiadomego źródła, sprzedawana przez internet na dziko.
Mamy wreszcie szczególną praktykę polegającą na graniu z pacjentkami w ciuciubabkę. Skoro zdobyła receptę na antykoncepcję możliwą do zastosowania w ciągu 72 godzin po stosunku, sprowadzimy lek, ale o kilkanaście godzin później. Chce badań prenatalnych, bo ma już dziecko z uszkodzeniem genetycznym? Oczywiście ma prawo do badań, nawet finansowanych z NFZ, ale wyniki amniopunkcji mogą przyjść, kiedy ze względu na zaawansowanie ciąży nie ma już mowy o żadnej legalnej aborcji. Mamy wreszcie zwykłe codzienne upokorzenia gabinetowe. Doczekawszy się wizyty w placówce publicznej (nawet kilka miesięcy czekania) bądź opłaciwszy wizytę w prywatnej, pacjentka przychodząca po antykoncepcję poznaje siłę lekarskiego sumienia w formie obraźliwej: że nogi należy trzymać razem (najdelikatniejszy z cytatów).
•
Zapisy o klauzuli sumienia już są nadużywane. Naczelna Izba Lekarska nie planuje jednak rozliczać lekarzy, przeciwnie, jej prezes Maciej Hamankiewicz od miesięcy nawołuje, aby to prawo dostosować do realiów i zwolnić lekarzy z obowiązku wskazywania zastępstwa, dodając, że „samorząd lekarski powinien udzielać pomocy wszystkim w przypadku nieuprawnionego nacisku na autonomię lekarzy” .
Także w podpisaniu się przez 3 tys. przedstawicieli środowiska (na ok. 170 tys.) pod zdaniem, że prawo boskie ma pierwszeństwo przed ludzkim, prezes nie widzi nic nagannego. – Rozumiem, że tzw. Deklaracja wiary była aktem dziękczynnym za kanonizację Jana Pawła II i na tym jej rola jest skończona – mówi. – Kodeks Etyki Lekarskiej nie zawiera zakazu składania oświadczeń wyznawców różnych religii. Tymczasem z programów studiów medycznych, bez sprzeciwów ze strony lekarskiego samorządu, zniknęły kwestie przerywania ciąży, jakby w Polsce w ogóle nie była potrzebna taka wiedza. A że czasem trzeba wyłyżeczkować choćby po samoistnym poronieniu – szuka się lekarza z długim stażem, który jeszcze pamięta tę technikę. I z założeniem – jak widać – że problem poronień samoistnych z czasem w ogóle zniknie.
Kolejni ministrowie zdrowia akceptują ten stan rzeczy, stosując co najwyżej strategie doraźne. Ewa Kopacz, gdy rozpętała się dyskusja w sprawie Agaty z Lublina (kolejne szpitale odmawiały przeprowadzenia aborcji u zgwałconej 15-latki, argumentując, że być może dziewczynka nie chce przerywać ciąży, tylko matka ją do tego namawia), ograniczyła się do wyznaczenia szpitala zobligowanego do przeprowadzenia aborcji.
Trzy lata po sprawie Agaty ten sam sąd w Lublinie wydał kolejny kuriozalny wyrok. Matkę innej 15-latki skazano na 3 lata więzienia za „podżeganie do aborcji”, choć i w tym wypadku aborcja była legalna. Sędzia, który podpisał się pod takim wyrokiem, opatrzył go publicystyką o nieludzkiej matce, która „zamiast oczekiwać z radością na powicie wnuka, naraziła córkę na koszmar syndromu postaborcyjnego” (medycznie i naukowo zdyskredytowanego). 13-, 14- i 15-latki rodzą więc kilkaset dzieci rocznie, a potem pozostawiane są same sobie.
Ministrowie sprawiedliwości też nie widzą dysproporcji pomiędzy położeniem pacjentów a lekarzy. Jarosław Gowin, jako minister sprawiedliwości, do prac nad ustawą o in vitro powołał komisję bioetyczną składającą się m.in. z księży i zakonnic. Nie mogąc znaleźć z nimi wspólnego medyczno-naukowego języka, część członków tej komisji – uznane autorytety z profesorskimi tytułami – napisała społecznie własny projekt. Nowatorski i dalekowzroczny – a mało która dziedzina medycyny zmienia się tak szybko jak genetyka. Ale taki projekt nie miał szans w polskim Ministerstwie Sprawiedliwości ani w parlamencie. Dopuszczał zabiegi in vitro i zamrażanie zarodków. Nadal nie mamy więc żadnych przepisów prawnych na ten temat.
Tymczasem w Strasburgu państwo polskie walczy zażarcie z własnymi ofiarami, traktując jako wielki sukces niewypłacenie im odszkodowania.
•
Skoro więc państwo nie zamierza – a może nie potrafi – egzekwować od lekarzy przestrzegania prawa oraz zachowania jakiejś podstawowej równowagi pomiędzy prawami pacjenta a prawem do lekarskiego sumienia, to może warto choć zdobyć się na otwartość? Na przykład jasny komunikat na drzwiach: tu leczy lekarz katolicki, nieprzepisujący, nierespektujący… Lekarze, podpisując zbiorowo i publicznie „Deklarację”, w pewnym sensie sami wyrazili na to zgodę, więc trudno byłoby mówić o jakiejś stygmatyzacji. A pacjent ma prawo do wiedzy o tym, jakich usług medycznych może się spodziewać od lekarza, do którego zapisuje się na wizytę.
Może w ślad za tym powinny pójść jasne zasady finansowania „medycyny katolickiej” (naturalnej?) przez NFZ? Jasno ustalone reguły: ile szpitali w danym mieście ma prawo się oklauzulować? I czy w przypadku całego szpitala rzeczywiście jest na to społeczna zgoda i zgoda Funduszu?
Idąc dalej: jeśli uwzględnić zmienną wyznania w zapewnianiu pacjentom dostępu do medycyny, to czy uwzględnić także inne warianty? Na przykład antyszczepionkowy, antytransfuzyjny, antyprzeszczepowy, antynarkotykowy w onkologii – to wszystko mogą być wszak pochodne wrażliwości sumienia. Czy też po prostu ogłosić, że tamte aspekty sumienia nie znajdują ochrony prawnej w Polsce? Że chodzi jedynie o prawa reprodukcyjne i płeć oraz że państwo polskie podziela w tej kwestii poglądy (i obsesje) Kościoła katolickiego?
Współpraca: Magdalena Łuków