Nikt nie chciałby być psem Terlikowskiego
Czy zwierzęta mają prawa? Nie dla wszystkich to oczywiste
Nie tylko dlatego, że jak zwykle miesza on prawo boże ze świeckim. Jeśli chodzi o poziom absurdu, Terlikowski przeszedł sam siebie. „Im więcej opowiada się o »prawach zwierząt«, tym częściej łamie się prawa ludzi”.
Mocne. Ale bez sensu. W jego ukochanym średniowieczu o prawach zwierząt nikt nie opowiadał, a z prawami człowieka było gorzej niż dziś. Z prawami dzieci było jeszcze gorzej; i to nie tylko tych, które, jak pisze, „dla niepoznaki nazwane są zarodkami”.
Zwierzęta nie mają praw – przekonuje Terlikowski – bo nie mają obowiązków. Choć sam czarno na białym stwierdza, że mają obowiązek oddać życie na kotlety dla jego wielodzietnej rodziny. Argument, że zwierzęta nie odczuwają cierpienia, trąci prymitywnym i archaicznym kartezjanizmem, z którym nauka dawno się pożegnała. Wypada najwyżej złapać się za głowę.
Zresztą ciężar poważnej polemiki z Terlikowskim wzięli na siebie prawicowi publicyści, zaniepokojeni, czy aby należą do tego samego Kościoła. Tłumaczą więc łagodnie Terlikowskiemu, że można opowiadać się za ochroną zwierząt, nie będąc jednocześnie zwolennikiem aborcji i eksperymentów na ludziach; że katolik nie musi wybierać: albo dzieci, albo zwierzęta.
Można by jeszcze dodać do tego radę, by lekturę Starego Testamentu traktować mniej dosłownie. Można się tam natknąć na przykład na zalecenie, by kamienować zgwałcone kobiety. Koronnym argumentem Terlikowskiego w batalii przeciwko prawom zwierząt jest zapis z Księgi Rodzaju, według którego Pan Bóg stworzył Terlikowskiego na swoje podobieństwo, a psów i kotów nie. Tylko jeśli potraktować to całkiem dosłownie, nasuwa się straszna myśl, że nie tylko Terlikowski podobny jest do Pana Boga, ale że Pan Bóg jest podobny do Terlikowskiego. A wtedy wszyscy mamy przechlapane. Nie tylko zwierzęta.