Na żadnej miesięcznicy, demonstracji KOD i na żadnym marszu poparcia dla rządu nie było większej biało-czerwonej flagi niż na koncercie U2 w Chorzowie. Zorganizowana wówczas przez fanów akcja „Flaga” (ułożenie barw narodowych przez publiczność zebraną na stadionie) była wyrazem sympatii i wdzięczności dla zespołu i jego lidera. Stąd jego zeszłotygodniowe, skierowane do amerykańskiego kongresu słowa o największym od lat 40. „zagrożeniu dla bytu Europy”, które sygnalizować miałyby ultraprawicowe rządy w Polsce i na Węgrzech, dotkną u nas niemało osób.
Poza tym, że Bono jest jedną z najlepiej zarabiających gwiazd świata muzyki i jednym z najbardziej rozpoznawalnych rockmanów na politycznych salonach, od kilku dekad konsekwentnie zaangażowanym w działalność charytatywną, jest też kimś zwyczajnie bliskim dla wielu Polaków. Bliżej nam do niego, bo Irlandczyk, bo chrześcijanin – eksponujący swoją wiarę w tekstach – bo wreszcie opowiadał w „New Year’s Day” o Polsce stanu wojennego, gdy koledzy z branży śpiewali o narkotykach i dziewczynach. Wymienił się nawet z Janem Pawłem II prezentami na specjalnej audiencji – różaniec za ciemne okulary (do których Bono dorzucił jeszcze parę martensów). I chociaż coraz krytyczniej wyrażał się z upływem czasu o Kościele katolickim, który nie zareagował jego zdaniem dość mocno na epidemię AIDS, deklarował, że „pozostaje fanem chrześcijaństwa”. Powinniśmy więc być z Bono prawdopodobnie w tej samej cywilizacji europejskiej, którą nakreślił w ostatnich dniach prezydent Andrzej Duda. Jeszcze kiedy na zeszłorocznym koncercie w Niemczech lider U2 rozwinął podczas „New Year’s Day” i ucałował polską flagę, konserwatywni fani chwalili ten gest. Dziś piszą, że Bono to lewak. Wtóruje im Krystyna Pawłowicz: „Pewien pieśniarz, niejaki Bono odstawił na chwilę instrument muzyczny i niestety przemówił”. „Miało być krytycznie, a wyszedł piękny komplement dla nas” – dodała w swojej krótkiej, za to jak zawsze impulsywnej reakcji na Facebooku.
Bono jeszcze nie rozumie, że wypowiedź na temat Polski automatycznie ustawia go po jednej stronie gigantycznego sporu. I wątpię, by go to szczególnie obchodziło. Poza fanami U2 nie interesuje go w naszym kraju tak dużo jak na przykład w Afryce, na której rzecz od lat lobbuje, ani w USA, gdzie ten polityczny lobbing uprawia. Jego wypowiedź będzie jednak ciążyć części fanów o bardziej prawicowych poglądach, których U2 ma u nas dużo. Nie sądzę, by zbytnio przejęli się nią ci, którzy od lat wyczuwają pewną dozę hipokryzji, albo przynajmniej niestosowności w tym, że bohater wielkich stadionowych widowisk próbuje dochodową działalność w popkulturze równoważyć jakąś misją charytatywną. Nawet w rodzinnej Irlandii media podchodziły do niego z większym dystansem niż u nas. „Bono wreszcie wyrusza w trasę z U2, by odpocząć od swoich kampanii politycznych” – napisała ironicznie jedna z tamtejszych gazet. Sam byłbym hipokrytą, gdybym nie przyznał, że taka ironia spojrzenia na U2 od dawna mi odpowiada.
Na miejscu polityków trzymałbym się jednak z daleka od komentowania tej wypowiedzi. Dlaczego? Walka z opiniami Bono nie ma sensu, bo lider U2 ma swoją artystyczną wizję uprawiania polityki. Jeszcze gorsza byłaby próba wejścia w zatarg z samym Bono, którego jedną fundamentalną i niepodważalną specjalnością, niebezpieczną dla wszystkich oponentów, jest – jak to u artysty rockowej sceny – nagłaśnianie.