To dobra wiadomość, mimo że wysyłanie naszego wojska za granicę nie jest na ogół mile widziane. Misje pokojowe ONZ mają inny charakter niż zaangażowanie w Iraku czy Afganistanie. Żołnierze nie są stroną konfliktu, lecz niosą pokój i nadzieję tysiącom zgnębionych wojną ludzi.
Jak zwykle pojawia się pytanie: ile to nas będzie kosztowało? Odpowiadam – przypuszczalnie nic. Co prawda każdy kraj wysyłający kontyngent na misję ONZ typu peacekeeping wnosi wkład finansowy do oenzetowskiej kasy, ale nie jest on wcale proporcjonalny do fizycznego udziału. Najwięcej płacą USA, blisko jedną trzecią całego budżetu misji – 28,47 proc. w 2018 r. Na drugim miejscu są Chiny – 10,25 proc., a zaraz potem Japonia – 9,68 proc. Państwa od 11. miejsca w dół wpłacają do ONZ tylko 20,06 proc. całego rocznego budżetu, wynoszącego 6,8 mld dol. Dla każdego kraju finansowa kontrybucja jest co trzy lata obliczana według skomplikowanego wzoru proporcjonalnego do poziomu rozwoju gospodarczego itd.
Czytaj także: Skąd się wzięła ONZ
Zarobić na misji ONZ
ONZ utrzymuje zarazem cały kontyngent, płacąc 1332 dol. miesięcznie za udział każdego żołnierza w takiej misji i „kupując” sprzęt za wynegocjowaną cenę. Używam cudzysłowu, bo po określonym czasie ONZ uznaje, że sprzęt się zamortyzował i państwo wystawiające kontyngent może go zabrać z powrotem. Co prawda transportery czy ciężarówki są mocno eksploatowane, zwykle w ciężkich warunkach, ale np. karabiny, hełmy czy kamizelki kuloodporne z powodzeniem mogą być jeszcze używane. Takie państwo jak Polska może na misji nawet lekko zarobić. Z tego powodu niektóre kraje, np. Bangladesz, wysyłają do oenzetowskich kontyngentów wielu żołnierzy i wiele sprzętu.
Przez cały 1993 r. byłem żołnierzem dwóch kolejnych zmian misji UNPROFOR w dawnej Jugosławii. Pamiętam, jakie ceny wynegocjował za ten sprzęt nasz kraj. Kiedy przyjechał comptroller misji, by sprawdzić każdą najdrobniejszą sztukę ekwipunku batalionu, ze zdziwieniem zauważył, że polska szklanka kosztuje, o ile dobrze pamiętam, 6 dol. Kazał ją sobie przynieść i długo ją oglądał, zastanawiając się pewnie, czy nie jest przypadkiem kuloodporna.
Moc prezydenta Franklina
W owym czasie ONZ też płacił ok. 1300 dol. za każdego żołnierza w misji, a my, młodsi oficerowie, dostawaliśmy 300 dol. Żołnierzom płacono nieco ponad połowę tego co nam. Reszta trafiała do państwowej kasy. Później wszystkim dorzucono po 100 dol. za „służbę w strefie działań wojennych”. Za narażanie życia polski żołnierz dostawał 3 dol. dziennie. Teraz jest nieco lepiej, ale wtedy nawet 400 dol. wydawało się fortuną. Mój przyjaciel Zbyszek wspominał, że żona nie chciała go puścić na misję, ale przekonał ją prezydent Franklin wizją studolarówki. Niestety, Zbyszek zapłacił najwyższą cenę – zginął na misji w Jugosławii rozerwany ręcznym granatem.
Oczywiście, Zbyszek żartował. Nasi żołnierze nie jechali na misje ONZ tylko dla pieniędzy, choć to też ważna motywacja. Już krótki pobyt za granicą ukazywał skalę cierpień i upodlenia zwykłych ludzi, nie tylko żołnierzy walczących stron. Pamiętam 13-letniego chłopca ze Slunja, który poszedł z wiaderkiem po wodę dla chorej matki. Wodociągi nie funkcjonowały od co najmniej dwóch lat, więc musiał po tę wodę zejść do płynącej w dolinie rzeczki. Wszedł na minę. Nie zginął od razu, wykrwawił się. Mógłbym przytoczyć wiele takich drastycznych przykładów – wojna to najstraszliwsza rzecz, jaka może się ludziom przytrafić.
Dlatego mieliśmy wielką satysfakcję, kiedy udało nam się uratować choć jedno życie. A takich okazji było sporo. Wielokrotnie jeździliśmy np. do Plaszek, gdzie stacjonowało dowództwo serbskiej 70. brygady. Udali się tam Andrzej Jędrzejewski czy Maciej Zimny. Czasem i ja z Piotrkiem Patalongiem czy Romkiem Polką (obaj są dziś generałami) braliśmy honkera bez kierowcy, by nie narażać życia żołnierza pod silnym ostrzałem z chorwackiej strony, na spotkanie z dowódcą 70. brygady, pułkownikiem, którego śmiało mogę nazwać serbskim nacjonalistą. W Plaszkach mijaliśmy działa pompujące salwę za salwą w Chorwatów z potwornym hukiem. Ciężkie to były rozmowy, które zwykle zaczynały się stwierdzeniem: „przestanę strzelać, jak te chorwackie gnoje przestaną”. W koordynacji z obserwatorami ONZ z drugiej strony wielokrotnie udało nam się to zakończyć, ustalając konkretną godzinę cease fire (przerwania ognia z obu stron).
Czy robiliśmy to dla pieniędzy? Nasz wyjątkowy dowódca batalionu płk Jan Kempara (też późniejszy generał) zwykł mawiać: chcecie, to jedźcie, takiego rozkazu wam wydać nie mogę. Tylko żołnierza mi nie brać! Żołnierze i tak się codziennie narażali, stali na pierwszej linii ognia. Jedyną zapłatą były świąteczne kartki z pozdrowieniami, jakie przez wiele lat po misji przychodziły do mnie z chorwackiego dowództwa w Karlowacu.
Niemoc niebieskiej flagi
Misje typu peacekeeping podejmuje się tylko wtedy, kiedy wstępnie udaje się wynegocjować jakieś porozumienie o przerwaniu ognia z obu stron – czasowym zawieszeniu działań wojennych do czasu rozstrzygnięcia konfliktu w rozmowach pokojowych. Najczęściej następuje to wówczas, gdy obie strony są wystarczająco wyczerpane i szukają wyjścia z impasu. Jak dwaj chwiejący się na nogach bokserzy, którzy w dziesiątej rundzie stoją na ringu, wtuleni w siebie, waląc się nieśmiało po nerkach, pozorując walkę.
Żołnierze ONZ, pod błękitną flagą i w błękitnych nakryciach głowy, w białych pojazdach z wielkimi czarnymi literami „UN”, powinni być bezstronni. Broni mogą użyć wyłącznie w samoobronie, co np. w Jugosławii też się zdarzało. Dlatego często muszą znosić oskarżenia o bierność w obliczu potwornej ludzkiej krzywdy, jak Holendrzy w czasie sławetnej masakry w Srebrenicy. Ogranicza ich mandat ONZ, a wszelkie odstępstwa są traktowane jak przestępstwo, a nawet zbrodnia wojenna.
Misje ONZ też są różne. Bardzo często nic się nie dzieje. Pod koniec lat 90. byłem obserwatorem wojskowym w misji UNIKOM w Iraku i Kuwejcie. Tylko raz byłem tam ostrzelany – przez przemytników alkoholu z Iraku do Kuwejtu, bo na patrolu przypadkowo się na nich nadzialiśmy. Serie z UZI (tak, Arabowie strzelający z izraelskiego pistoletu maszynowego – braterstwo broni, można powiedzieć) podziurawiły nam samochód, ale ja i towarzyszący mi amerykański major wyszliśmy z tej przygody bez szwanku. Poza tym największym zagrożeniem były kobry snujące się po posterunkach. Udało mi się nawet jedną złapać – przy pomocy mopa.
Żołnierz ostrzelany potrzebny od zaraz
Zdarzają się jednak tak ciężkie misje jak ta w Jugosławii. Porozumienie o przerwaniu ognia było systematycznie łamane. Kiedy pierwszy raz znalazłem się w środku ostrzału, na okrytym złą sławą posterunku w Turanju, byłem wręcz sparaliżowany strachem, oszołomiony łoskotem serii broni maszynowej i hukiem bliskich wybuchów pocisków moździerzowych. Z czasem się przyzwyczaiłem, to znaczy nauczyłem panować nad lękiem. O artylerii nawet nie wspominam, ale nabrałem do niej wielkiego respektu. Kiedyś nasza serbska tłumaczka przyjechała do sztabu bardzo wkurzona. Okazało się, że dzień wcześniej chodził od domu do domu serbski żołnierz i kazał ludziom pootwierać okna. Tłumaczka go zlekceważyła, bo było zimno. Nie wiedziała, że tuż obok wsi rozstawił się dywizjon armat. Kiedy poszła pierwsza salwa, posypało się szkło – rozbite od huku.
Teraz rozumiem pojęcie „żołnierz ostrzelany”, czyli oswojony z polem walki. Dobrze, kiedy armia ma takich w swoich szeregach. Z pewnością jest silniejsza. Misja UNIFIL w Libanie, na którą mają jechać żołnierze z 12. Brygady Zmechanizowanej ze Szczecina, jest raczej spokojna, choć warunki nie są tam łatwe. Ale na żadnej misji ONZ nie są. Z całą pewnością nie jest to wyjazd na dobrze płatne wakacje na Bliski Wschód.
Czytaj także: Polska wycofuje się z misji ONZ