Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Opowieści z twierdzy

Spróbujmy spojrzeć na siebie oczami turbopatriotów

„Turbopatriotyzm, mimo konserwatywnych treści, okazuje się zaskakująco nowoczesny w formie”. „Turbopatriotyzm, mimo konserwatywnych treści, okazuje się zaskakująco nowoczesny w formie”. Marta Frej
Rozmowa z Marcinem Napiórkowskim, kulturoznawcą, o tym, dlaczego turbopatriotyzm pokonał softpatriotyzm i co z tym zrobić.
Marcin NapiórkowskiLeszek Zych/Polityka Marcin Napiórkowski

JOANNA PODGÓRSKA: – Co to jest turbopatriotyzm?
MARCIN NAPIÓRKOWSKI: – Nie da się zdefiniować strony prawej bez strony lewej czy góry bez dołu. Turbopatriotyzm także jest częścią całości. Nie da się go zrozumieć, nie biorąc pod uwagę tego, co się działo w głównym nurcie polskiej debaty od transformacji do mniej więcej 2004 r. Turbopatriotyczna mitologia to negatywna reakcja (backlash) na opowieść, że jedynym celem i przeznaczeniem Polski jest radosny marsz na Zachód; że wszystkim wszędzie będzie coraz lepiej, a stare opowieści o Polsce, zwłaszcza o heroicznej walce o niepodległość, są już niepotrzebne. Turbopatriotyzm, stanowiący paliwo ostatnich sukcesów prawicy, odwraca ten system wartości i mówi: marsz naprzód był wielkim oszustwem, musimy powrócić do tradycyjnych wartości, polityka uśmiechu i europejskich aspiracji była tylko nową, podstępną formą zamachu na naszą niepodległość. Jednocześnie turbopatriotyzm, mimo konserwatywnych treści, okazuje się zaskakująco nowoczesny w formie.

Przez lata ten typ patriotyzmu był kojarzony z narodowcami i wydawał się marginalny. Co się nagle stało? Znudził nam się otwarty patriotyzm i marsz na Zachód?
Żeby zrozumieć turbopatriotyzm, zwłaszcza gdy się go nie podziela, warto zacząć od rachunku sumienia. Błędy softpatriotów nie są, oczywiście, jedyną przyczyną, ale warto zadać sobie pytanie o to, co zrobiliśmy źle. Wierzyliśmy – i wciąż wierzymy – w marsz na Zachód, w Polskę kosmopolityczną, tolerancyjną, nawet uśmiechniętą. Jeżeli mieliśmy rację, to dlaczego przegraliśmy? Czy w tym radosnym marszu nie zapomnieliśmy czasem o tych, którzy – z różnych powodów – zostali z tyłu i mieli mniej powodów do uśmiechu? W ramach pracy nad książką [„Turbopatriotyzm” – red.] przeanalizowałem wiele wypowiedzi polityków, których lubiłem i na których głosowałem. Byłem zaskoczony, jak często powtarzali słowo „ponuraki”. Na przykład prezydent Komorowski uwielbiał używać metafory zaczerpniętej od Marszałka Piłsudskiego o „kwasie śledzienników”. To nie były pojedyncze przypadki, ale główny nurt debaty publicznej: nie podoba wam się, nie uśmiechacie się – coś z wami jest nie tak. Dlaczego jesteś takim ponurakiem, staraj się bardziej, dziś każdy może zrobić pieniądze. Ten język wielu zraził.

Czy to nie za proste tłumaczenie kariery turbopatriotyzmu?
Przyłapała mnie pani. Ale każda próba wskazania tylko jednej przyczyny będzie uproszczeniem. Dlatego warto wziąć ich pod uwagę więcej. Równie istotna wydaje mi się tendencja softpatriotyzmu do fantazjowania o Polsce wymyślonej na nowo: nadaniu jej nowych barw, symboli. To tak nie działa. Trzeba zawsze budować na tym, co zastane. Politycy prawicy doskonale to rozumieją. Odwołują się do głębokich pokładów narodowych mitów, które zaszczepiła w nas szkoła, literatura, sztuka, religia… Dzięki temu skutecznie docierają do odbiorców. Centralnym mitem jest obsesja niepodległości. Nie tylko miłość, ale właśnie obsesja, że ktoś stale czyha pod murami naszej oblężonej twierdzy: feministka, gej, urzędnik Unii, neomarksista, Niemiec, Żyd, bolszewik…

Skąd ta obsesja?
Nie wzięła się znikąd, jest produktem naszej historii. Dziwne by było, gdybyśmy mieli inną. Analogicznie państwa, które przez lata były zwycięskimi imperiami, dziś cierpią na bóle fantomowe po ich upadku.

Porzucone przez softpatriotyzm mity leżały na ulicy i ktoś się po nie schylił?
Słowo „porzucone” doskonale oddaje istotę rzeczy. W książce przytaczam wypowiedź narodowca, który porównuje zaniedbanie patriotyzmu do porzucenia dziecka. Z punktu widzenia prawicy strona liberalna po 1989 r. porzuciła tradycyjny patriotyzm na śmietniku historii. Wydawał się już niepotrzebny, śmieszny. Wiele w tym przesady, ale czasem naprawdę tak brzmieliśmy. Mówię to w pierwszej osobie, bo mimo młodego wieku czuję się częścią softpatriotycznego nurtu. Jego błędy są moimi błędami. Pisanie książki o turbopatriotyzmie było dla mnie bolesnym procesem uświadamiania sobie tego, że nie tyle – cytując klasyka – „byliśmy głupi”, ale że byliśmy śmieszni. A to chyba jeszcze gorsze.

Dlaczego śmieszni?
Nadmiernie rozbuchane przekonanie o własnej fajności zawsze jest komiczne. A dla ideologii – w pewnym niedeprecjonującym znaczeniu softpatriotyzm jest ideologią – nie ma nic groźniejszego. Ludzie są w stanie uwierzyć w ideologie sprzeczne, ufundowane na słabych podstawach, nawet w ideologie, które przeczą temu, co widzą, wyglądając przez okno, ale nie w te, które stają się śmieszne.

Śmieszny był nasz marsz na Zachód? Aspiracje cywilizacyjne? Promowanie obywatelskości?
Spróbujmy spojrzeć na siebie oczami turbopatriotów. To ważna lekcja. W najgorszym wypadku zrozumiemy trochę lepiej przeciwnika. W najlepszym – dowiemy się czegoś ważnego także o nas samych. Chociażby tendencja, by o naszych wadach, czy o tym, co nas różni od mitycznego Zachodu, mówić: „no tak, to typowo polskie”. Ataki, które przypuszcza się na wszystko: od parawanów, po hot dogi na stacjach benzynowych. To element etosu inteligenckiego, który ukształtował się już w XIX w., a nawet wcześniej – w sporze Sarmatów z oświeceniowcami. Mówienie o zaścianku, zacofaniu, polskiej głupocie… I to jest śmieszne, bo co innego modernizować się i rozwijać ekonomicznie, a co innego obsesja, by nas przypadkiem ktoś z tym „polskim zaściankiem” nie powiązał. Wstydzenie się polskości stało się ważnym paliwem turbopatriotyzmu. Najpierw mogło ranić i poniżać, potem irytowało, a na końcu już tylko śmieszyło. Zastygło w prawicową karykaturę „leminga z Miasteczka Wilanów”.

A może tak jest po prostu łatwiej? Turbopatriotyzm, zamiast gadania o aspiracjach, oferuje ludziom darmową dumę.
Jasne, że duma jest łatwiejsza od aspiracji. Duma mówi: na dzień dobry masz coś, co jest najcenniejsze na świecie – jesteś Polakiem, dziedzicem wspaniałej tradycji. Nie lekceważyłbym tego, jak wiele projektów obecnej władzy prowadzonych jest w taki sposób, by tę dumę podtrzymać. Choćby sztandarowe 500+. Nie odbywa się pod hasłem „wspierania najuboższych” czy nawet „usuwania nierówności”, ale przywracania godności. Wielu ekspertów podkreśla, że dałoby się te pieniądze wydać sprawniej, żeby więcej z nich trafiło do naprawdę potrzebujących. Ale to, że 500+ otrzymują wszyscy, sprawia, że świadczenie nie jest postrzegane jako zasiłek. Nie stygmatyzuje. Taki rodzaj budowania dumy doskonale uzupełnia patriotyczne marsze czy hasła.

Główną materią tej dumy jest jednak i odwrócenie wektora z przyszłości w przeszłość.
To trend światowy. Bo przyczyny sukcesu turbopatriotyzmu są nie tylko polskie, ale też globalne. Nie ma turbopatriotyzmu bez historii. Do lat 90. wyraźnie dominowało pozytywne postrzeganie przyszłości. Ludzie wierzyli, że kiedyś było gorzej, a będzie coraz lepiej. Dziś we wszystkich obszarach życia, nawet tych, gdzie nastąpiła oczywista poprawa, dominuje głębokie przekonanie, że lepiej już było. Na przykład, że kiedyś żyło się dłużej i zdrowiej, opieka medyczna była lepsza albo że pracowało się mniej. To kompletnie sprzeczne z faktami. A jednak – chcemy wierzyć, że kiedyś było lepiej. Sprawa komplikuje się bardziej, gdy weźmiemy na warsztat przekonania, których nie da się wyrazić w postaci danych: że kiedyś lepiej było być Polakiem, byliśmy bardziej szanowani, że rodzina była silniejsza, ludzie bardziej szlachetni… Softpatriotyzm wpisywał się w oświeceniową ideologię postępu, mówiąc: najlepsze ciągle przed nami. Nie tylko my gonimy Zachód, ale i on się ciągle rozwija. Jesteśmy częścią wielkiego marszu ku przyszłości. W pewnym momencie wektor się odwrócił. I to na całym świecie. Donald Trump wygrywa wybory pod hasłem: Make America great again – Uczyńmy Amerykę ZNÓW wielką. Kampania brexitowa ufundowana jest na imperialnych mitach. Cała ofensywa nowej prawicy opiera się na przekonaniu, że potrzebujemy powrotu do tego, co było – do tradycyjnych wartości, które są ostoją bezpieczeństwa. Warto podkreślić, że nie wszystkie zagrożenia, którymi straszą nas turbopatrioci, są zmyślone. Obok opowieści o „ideologii LGBT” i seksualizacji dzieci można w prawicowych mediach natrafić na ciekawe analizy globalnych rynków czy zmian w suwerenności państw narodowych. A jednocześnie przy całym swoim sceptycyzmie wobec przyszłości duża część prawicy konsekwentnie ignoruje najważniejsze wyzwania, takie jak ryzyko globalnej katastrofy klimatycznej.

Prawica pozuje ostatnio na uciśnioną większość, atakowaną przez agresywne mniejszości. Tym samym daje sobie prawo do wyrażania pogardy, stosowania „obronnej” przemocy, już nie tylko symbolicznej. Czy syndrom oblężonej twierdzy to część turbopatriotycznego imaginarium?
Turbopatriotyzm potrzebuje wroga. Ciśnienia muszą się równoważyć. Bez obrazu zewnętrznego zagrożenia ideologia oparta na lęku eksplodowałaby. Ale prawica nie ma monopolu na syndrom oblężonej twierdzy. Polski inteligent od dawna budował swój etos na poczuciu osaczenia przez hordy barbarzyńców, którzy nie znają literatury, słuchają disco polo i kalają polszczyznę błędami gramatycznymi. Doskonale obrazuje to „Dzień świra”, ale też nowy film Xawerego Żuławskiego „Mowa ptaków”. Zadowoleni z siebie ludzie w dobrych samochodach myślą, że „czerń” głosująca na PiS ich szykanuje i prześladuje, że przejada ich ciężko zarobione pieniądze. Dziennikarze przemawiają takim tonem, jak gdyby za chwilę mieli trafić do więzień.

To nie jest takie wykluczone.
Powolutku. Nie jestem symetrystą, ale w moim przekonaniu nadal mamy w Polsce demokrację. Po prostu wybory wygrała partia, na którą nie głosowałem. Zależy mi, żeby kolejne wygrał kto inny. Ale w demokracji żeby kogoś pokonać, trzeba kogoś przekonać. Przecież nie ogłosimy secesji, by powołać do życia Europejską Republikę Softpatriotycznego Optymizmu, a wyborcy PiS nie znikną nagle z Polski. Musimy do nich dotrzeć, zrozumieć ich. Gdy rządziła poprzednia ekipa, PiS śpiewało „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie” i udawało, że żyje w oblężonym kraju, gdzie zaraz zamkną ich do obozów. Było to dla mnie śmieszne i smutne zarazem. Zmieniły się strony i nagle ludzie, których znam, lubię, czytuję, zaczęli się zachowywać identycznie. Nie są zainteresowani zrozumieniem przyczyn naszej porażki, tylko pielęgnowaniem etosu uciśnionych, konspirujących partyzantów, którzy za chwilę będą nielegalni. Robimy to zresztą naprawdę skutecznie. Współpracuję teraz z fajnym międzynarodowym zespołem. Jeden z jego członków, Duńczyk, napisał do nas, że będzie miał stały felieton w gazecie, dla której ma opisywać różne polityczne historie z przymrużeniem oka. Poprosił, żebyśmy mu dawali znać, gdy w naszych krajach dzieją się dziwne rzeczy. Odpisałem, że może mieć u mnie stałe zaopatrzenie. Na to w dyskusję włączyła się Turczynka z naszego zespołu: „Marcin, tyle ostatnio czytam złego o tym, co się u was dzieje, strasznie mi przykro. Jakby co, to masz moje pełne wsparcie. U nas też nie jest lekko, właśnie zostałam skazana na 25 miesięcy więzienia za działalność naukową i muszę emigrować”. Trzy dni nie potrafiłem jej odpisać, było mi tak wstyd. Wiele rzeczy może nam się nie podobać. Musimy walczyć o to, żeby było lepiej, a nie gorzej. Ale, do cholery, zachowajmy rozsądną miarę w ocenie sytuacji! Jeżeli uwierzymy, że jesteśmy garstką partyzantów w twierdzy oblężonej przez turbopatriotów, to nie tylko znów staniemy się śmieszni, ale skażemy się na porażkę. Ekstremizm i przemoc wciąż pozostają marginesem i trzeba robić wszystko, by nie przesuwały się do centrum. Jeżeli sami ogłosimy, że turbopatriotyzm jest normą, że żyjemy w „państwie faszystowskim”, stawiamy się na przegranej pozycji.

Nie ma pan obaw, że turbopatriotyzm, stosując ostre podziały na swoich i obcych, wyzwala realną agresję?
Mam mnóstwo obaw. Zresztą tu nie trzeba obaw – tę agresję widać, ona jest. Ale wciąż jest marginesem. Tam ją trzeba utrzymać i otoczyć kordonem bezpieczeństwa.

Nie dziwi pana łatwość, z jaką turbopatriotom przychodzi wzbudzanie paniki moralnej wokół takich kwestii jak LGBT czy „seksualizacja” dzieci?
O tyle nie dziwi, że to jest kawał ciężkiej pracy konsekwentnie wykonywanej przez polityków PiS. Przemoc to ciągle margines, ale w głównym nurcie debaty odbywa się budowanie obrazu wroga i oblężonej przez niego twierdzy. Wskazujemy silnego, pozbawionego twarzy przeciwnika i pokazujemy, że jesteśmy jedyną tarczą, która może Polskę przed nim osłonić. Ten obraz wpisuje się w wielowiekową tradycję obrony niepodległości i pozwala zbudować spójny przekaz. Rządzący robią to we wszystkich obszarach, którym się przyglądałem. Na przykład w kulturze – musimy otoczyć palisadą nasze muzea, wyrzucić z nich to, co nieczyste, bo może zainfekować naszą polską tożsamość. W polityce imigracyjnej – musimy otoczyć Polskę murem albo różańcem, bo masa uchodźców próbuje nas zalać. Teraz mamy tęczę i „ideologię” LGBT – znów zamiast konkretnych osób wrogiem jest jakaś masa.

A co turbopatriotom zrobiły zielona energia, dziki?
To skomplikowany i nieoczywisty mechanizm. Zielona energia postrzegana jest jako zagrożenie dla węgla, który przez dekady był symbolem naszej niezależności, potęgi i nowoczesności; czarnym złotem, wokół którego budowano dumę dużej grupy ludzi. Górnicy byli szanowanymi bohaterami narodowymi. A potem pozamykano kopalnie, a wielu górników z dnia na dzień dowiedziało się, że są „balastem”. Kiedy PiS opowiada o węglu, znów zwraca uwagę na przywrócenie dumy. Choć badania opinii publicznej pokazują, że coraz więcej Polaków chce odejścia od węgla, to pewnie wyniki byłyby inne, gdyby spytać ich, czy są za odejściem od polskiego węgla. Na to nakłada się jeszcze poczucie, że są to naciski z zewnątrz. Jak Unia mówi: zmieńcie żarówki na ekologiczne, to zaraz prezydent twierdzi, że nie będzie Niemiec pluł nam w żarówki. Wokół tego można zbudować kolejną opowieść o zamachu na niepodległość.

A biedne dziki albo Puszcza Białowieska?
Jeżeli udało się utożsamić ochronę przyrody z lewactwem, ekoterroryzmem, z obcym, który chce zabronić Polakom gospodarowania na własnej ziemi, to można ogłosić dowolną krucjatę, łącząc ją z ideologią turbopatriotyczną. Te mechanizmy trzeba naświetlać, pokazywać, na czym polega manipulacja, ale przede wszystkim zbudować kontrmitologię. Softpatriotyzm się skończył. Potrzebujemy czegoś nowego. „Drodzy klienci, mamy dla was atrakcyjniejszą ofertę. Poprzednia się przeterminowała, bo była zbudowana w innych czasach i zabrakło jej szacunku dla konsumenta”. Zamiast załamywać ręce nad sukcesami turbopatriotyzmu, trzeba pracować nad nowym, pozytywnym mitem.

Ale turbopatriotyczne podejście do historii jest prostsze i bardziej atrakcyjne, czarno-białe, z Polakami w roli ofiar i pozytywnych bohaterów. Tej oferty nie da się przelicytować.
Czyżby? Przecież naszą opowieść o tym, że lepiej wybrać przyszłość niż przeszłość, też można pokazać pięknie i nowocześnie. W dodatku ta opowieść ma po swojej stronie jeszcze coś, czego nie mają przeciwnicy – fakty. Jeżeli ktoś z nostalgią opisuje czasy przedrozbiorowe albo II RP i twierdzi, że wtedy żyło się wspaniale, trzeba kontrować: tak, garstce najzamożniejszych, reszta wegetowała w fatalnych warunkach. Trzeba wykazywać, że opowieści o bohaterskiej przeszłości są niemal całkowicie zmyślone, a walka z globalnym ociepleniem to nie lewacka fanaberia, ale wspólne wyzwanie. Wyzwania mogą inspirować i integrować znacznie lepiej niż obietnice! Musimy walczyć z polityką opartą na oburzeniu, a wspierać politykę opartą na szacunku, faktach, rzetelnej debacie. Minimum, które powinniśmy zrobić, to przestać przeszkadzać.

Czyli?
Nie dokładać cegiełek do oblężonej twierdzy. Nie pogardzać wyborcami PiS. Nie wyrywać z kontekstu wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, tylko słuchać go i wchodzić w merytoryczną polemikę. Nie wygramy, promując rubaszne memy, telewizyjnych pitbulli i fejkowe portale.

Oni wygrali.
Jeżeli naprawdę wierzymy, że po naszej stronie są fakty i racja, to musimy tworzyć takie ramy debaty publicznej, w których prawda ma znaczenie. Jeśli skupimy się na tym, kto kogo bardziej obrazi i kto będzie bardziej oblężoną twierdzą, sami sobie wytrącimy oręż z rąk. To ich dyscyplina. Sprowadzą nas do swojego poziomu i pokonają doświadczeniem. No chyba że już wcale nie wierzymy, że mamy rację. Wtedy to może lepiej, żebyśmy nie wygrywali.

ROZMAWIAŁA JOANNA PODGÓRSKA

***

Marcin Napiórkowski – semiotyk kultury, doktor habilitowany kulturoznawstwa, wykładowca w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną. Autor książek, m.in. „Mitologii współczesnej”, „Powstania umarłych”, „Kodu kapitalizmu”, „Turbopatriotyzmu”.

Polityka 34.2019 (3224) z dnia 20.08.2019; Rozmowa Polityki; s. 21
Oryginalny tytuł tekstu: "Opowieści z twierdzy"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną