Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Co partie zrobią z inwigilacją? Wyborcy powinni się tym zainteresować

Do tej pory wszystkie rządzące od 1989 r. ugrupowania wzdragały się przed jakimkolwiek ograniczaniem swobody inwigilacji. Do tej pory wszystkie rządzące od 1989 r. ugrupowania wzdragały się przed jakimkolwiek ograniczaniem swobody inwigilacji. Lepasik / PantherMedia
Fundacja Panoptykon przekazała partiom startującym w wyborach projekt ustawy cywilizującej inwigilację. Które z nich umieszczą tę sprawę w swoim programie wyborczym?

Jest kilka tematów, które są miarą oceny programów partii opozycyjnych w tych wyborach. To na pewno kwestia dostępności aborcji i nowoczesnej antykoncepcji, ochrona środowiska, dostęp do mieszkań i opieki zdrowotnej. Takim tematem może się też stać – i powinno – okiełznanie wolności inwigilacji społeczeństwa przez władzę.

Podsłuchy, podglądy, billingi

Do tej pory wszystkie rządzące od 1989 r. ugrupowania wzdragały się przed jakimkolwiek ograniczaniem swobody inwigilacji. Przeciwnie, poszerzały krąg służb uprawnionych do inwigilacji i katalog czynów, w przypadku których można ją stosować – od kilku w 1989 r. do nieznanych dokładnie (bo przepisy rozsiane są w różnych ustawach), co najmniej kilkudziesięciu dzisiaj. Cały czas też techniczne możliwości inwigilacji powodowały, że poszerza się spektrum metod. Przykładem afera z podsłuchiwaniem za pomocą Pegasusa sztabu KO w kampanii wyborczej 2019.

Inwigilacja to zarówno kwestia danych gromadzonych o nas przez państwo i dostępnych dla władzy politycznej i jej służb – o czym, z przerażeniem, opinia publiczna dowiedziała się, gdy minister zdrowia zajrzał sobie na konto pacjenta lekarza, bo go skrytykował – jak i kwestia działań operacyjnych, takich jak podsłuchy, podglądy, kontrola korespondencji, śledzenie lokalizacji, billingowanie, kontrola aktywności w internecie i cokolwiek jeszcze władza zechce, a na co pozwoli wciąż rozwijająca się technologia. Na wiele z tych obszarów inwigilacji niepotrzebna jest nawet zgoda sądu, a operatorzy sieci teleinformatycznych mają obowiązek zorganizowania służbom i policji stałego dostępu do tych danych.

Czytaj też: Epidemia spoofingu. „To najbardziej brutalny atak, jaki mnie spotkał”

Tak PiS „dba” o bezpieczeństwo

Za rządów PiS problem braku niezależnej kontroli nad inwigilacją stał się szczególnie palący, bo ta władza ma ponadprzeciętne zamiłowanie do kontrolowania społeczeństwa, ze szczególnym uwzględnieniem opozycji – tak politycznej, jak obywatelskiej. W 2014 r. Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok w sprawie pięciu skarg prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta i RPO Ireny Lipowicz – zaskarżyli wszystkie przepisy, dzięki którym państwo może inwigilować w sposób niekontrolowany i nieracjonalny. Wyrok był bardzo wstrzemięźliwy, ale w jego wyniku należało wprowadzić m.in. sądową kontrolę billingowania (dane, jakie zbierają od nas operatorzy telekomunikacyjni i udostępniają policji i służbom) i obowiązek niezwłocznego niszczenia tych informacji, które nie są przydatne w postępowaniu karnym. Trybunał w uzasadnieniu wskazał też na konieczność wprowadzenia obowiązku informowania osoby inwigilowanej po operacji o fakcie, że była inwigilowana (standard wyznaczony przez Trybunał Praw Człowieka).

Rząd PO-PSL nie wykonał tego wyroku. Powodem był opór policji i służb specjalnych, które nie chciały kontroli i ograniczenia swobody inwigilacyjnej. Największy sprzeciw – m.in. ówczesnego szefa CBA Pawła Wojtunika – budził postulat wprowadzenia obowiązku informacyjnego. I można to zrozumieć, bo taki obowiązek skutecznie powściągałby służby przed nadużyciami. Gdyby taki obowiązek istniał, być może nie byłaby możliwa inwigilacja opozycji Pegasusem przed poprzednimi wyborami parlamentarnymi – oczywiście jeśli władza PiS traktowałaby prawo serio. Bo jak tu inwigilować opozycję w kampanii wyborczej, skoro po zakończeniu tej inwigilacji trzeba byłoby ją o tym poinformować?

Wyrok TK „wykonał” więc z dużą satysfakcją rząd PiS. Wykorzystał ten pretekst do poszerzenia swojej swobody inwigilacyjnej. Owszem, poddał billingowanie kontroli sądu, ale nie obowiązkowo, tylko w razie gdyby się sądowi chciało. Sądy dostają półroczną informację w postaci listy z sygnaturami spraw i numerami artykułów kodeksu karnego, w związku z którymi prowadzone było billingowanie, i mogą sobie losowo wybrać jakieś do sprawdzenia.

Kontrolę niezwłocznego niszczenia zebranego inwigilacją, a nieprzydatnego materiału PiS powierzył osobom zatrudnionym na specjalnym etacie w danej służbie, co trudno uznać za kontrolę niezależną.

Poszerzył natomiast inwigilację bez zgody sądu na dane o naszym korzystaniu z internetu i wprowadził prawo bezterminowej (można przedłużać) i bez zgody sądu inwigilacji cudzoziemców. Także gdy nie toczy się przeciw nim żadne postępowanie.

W ten sposób – a także za pomocą płotu granicznego za półtora miliarda i wprowadzania stref stanu wyjątkowego – PiS dba o nasze bezpieczeństwo, które jest teraz lejtmotywem jego kampanii wyborczej.

Czytaj też: Myślisz, że cię to nie dotyczy? Inwigilacja po polsku

Mnóstwo zbędnej inwigilacji

Wyborcy raczej woleliby być bezpieczni od państwowej inwigilacji. Czy mogą na to liczyć, gdy opozycja przejmie władzę? Fundacja Panoptykon mówi „sprawdzam”, przekazując partiom założenia ustawy o kontroli nad służbami, przygotowane we współpracy ze środowiskami prawniczymi i organizacjami społecznymi. Są one zgodne z przedstawionym w 2019 r. raportem RPO i organizacji pozarządowych „Osiodłać Pegaza” i rekomendacjami senackiej komisji nadzwyczajnej ds. inwigilacji Pegasusem. A przede wszystkim z unijnymi i europejskimi standardami kontroli inwigilacji prowadzonej przez państwowe służby.

Panoptykon zaznacza, że chodzi o takie uregulowanie sfery inwigilacji, żeby pozwolić służbom realizować niezbędne zadania, a jednocześnie zapewnić ochronę przed naruszeniami przynależnych praw i wolności jednostki. Założenia ustawy wspierają Krajowa Izba Radców Prawnych, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Fundacja Batorego oraz Amnesty International. Proponują:

• obowiązek informowania o inwigilacji po 12 miesiącach od jej zakończenia
• stworzenie niezależnego organu kontrolującego służby uprawnione do prowadzenia czynności operacyjno-rozpoznawczych.

To, że inwigilacja jest nadużywana, widać nawet w oficjalnych statystykach podawanych co roku przez Prokuratora Generalnego. Wojciech Klicki, ekspert Panoptykonu i współautor założeń ustawy, zwraca uwagę, że jedynie znikomy procent kontroli operacyjnych przyniósł materiał, który był istotny dla procesu karnego. Konkretnie: w 2022 r. na wniosek samej policji (która kieruje 85 proc. wniosków o inwigilację) sądy zarządziły kontrolę operacyjną wobec 5407 osób (to 98 proc. wnioskowanych), z czego istotne w postępowaniu karnym okazało się tylko 13 proc. zebranego materiału. To oznacza, że 87 proc. inwigilacji policyjnych było po prostu zbędne. Bardzo podobnie jest z wnioskami pozostałych dziewięciu uprawnionych służb. Zebrano więc nieprzydatny procesowo materiał dotyczący prywatności, pewnie też intymności inwigilowanego, i nie ma jak skontrolować, czy został „niezwłocznie” zniszczony.

Dziś kontrolę nad służbami mają:

• sejmowa komisja ds. służb specjalnych, a więc politycy
• Rzecznik Praw Obywatelskich, który może wnioskować o informacje, ale skąd ma wiedzieć, o jaką konkretnie sprawę pytać, skoro nikt inwigilowany mu się nie poskarży, bo nie wie o inwigilacji (chyba że sprawa trafi do sądu)?
• Najwyższa Izba Kontroli, która może jedynie kontrolować wydawanie publicznych pieniędzy
• sądy i prokuratura – w zakresie wydawania zgód na czynności, które zgody wymagają (dane pokazują, że ta kontrola skutkuje wydawaniem 87 proc. zgód na niepotrzebną inwigilację)
• organy rządowe (minister-koordynator ds. służb specjalnych, Kolegium ds. Służb Specjalnych), czyli władza, w której dyspozycji są policja i służby.

Czytaj też: Cicha władza Kamińskiego

Jak RPO, NIK i UODO

Jak widać, ich kontrola jest ograniczona i wyrywkowa. Projekt ustawy o kontroli nad służbami przewiduje powstanie niezależnego organu kontrolującego służby uprawnione do prowadzenia czynności operacyjno-rozpoznawczych. Ale organ kontrolowałby też billingowanie i wszelkie inne formy inwigilacji, na które nie trzeba zgody sądu.

Byłby to organ sześcioosobowy, przewodniczącego członkowie sami wybieraliby spośród siebie. Członkowie mieliby sześcioletnią kadencję – oprócz pierwszego składu, w którym połowa skończyłaby kadencję po trzech latach, by zapobiec obsadzeniu całego ciała przez jedną opcję. Kandydatów zgłaszałyby takie organy jak prezydent, pierwszy prezes SN, prezes NSA czy RPO. Odbyłoby się ich publiczne wysłuchanie, a potem akceptowałby każdego (każdą) z nich Sejm za zgodą Senatu.

Organ kontrolny działałby po trosze jak RPO, po trosze jak Urząd Ochrony Danych Osobowych, a po trosze jak Najwyższa Izba Kontroli. Badałby skargi od osób, które uznają, że policja i służby nadużyły wobec nich prawa do inwigilacji. Jeśli postępowanie przed organem potwierdziłoby naruszenia – pokrzywdzony miałby prawo do odszkodowania. Oprócz tego organ – jak NIK – prowadziłby zaplanowane kontrole: zlecone przez Sejm na wniosek uprawnionych podmiotów i z własnej inicjatywy.

Projekt został oficjalnie przekazany partiom. Od wyborców zależy, czy będą – jak dzieje się to w sprawie aborcji – domagali się od nich deklaracji, co zrobią po wyborach.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną