Kraj

Co po utracie władzy przez PiS zrobi prezydent Duda? Dwa skrajne scenariusze

Andrzej Duda Andrzej Duda Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl
Przez dwa najbliższe lata rząd partii demokratycznych – jeśli powstanie – będzie musiał kohabitować z pisowskim prezydentem. Andrzej Duda będzie współpracował czy wetował? A może w jego pałacu powstanie „rząd PiS na uchodźstwie”?

Słowo „kohabitacja” wymyślili Francuzi na dość rzadką w ich systemie politycznym sytuację, gdy prezydent z jednego obozu politycznego musi współpracować z premierem i rządem z przeciwnego obozu. W Polsce zdarza się to dużo częściej. Rząd Ewy Kopacz przez kilka miesięcy współrządził z Dudą w 2015 r., ale już np. pierwszy rząd Donalda Tuska musiał się układać z Lechem Kaczyńskim od 2007 do 2010 r. Wcześniej w latach 90. i 2000. m.in. Aleksander Kwaśniewski musiał współpracować z rządem AWS-UW, a Lech Wałęsa – z gabinetem SLD-PSL.

Scenariusz 1: Duda wybije się na niepodległość

Wcześniej nie mieliśmy jednak do czynienia z taką polaryzacją polityczną, oznaczającą głębokie i oparte na emocjach podziały na polskiej scenie politycznej. W poprzednich latach poszukiwanie kompromisu było uznawane, także przez wyborców, raczej za cnotę – dziś częściej za zdradę.

Jeśli powstanie rząd partii demokratycznych pod wodzą Donalda Tuska, co jest najbardziej prawdopodobnym rezultatem wyborów 15 października, możliwe są dwa skrajne scenariusze. O jednym z nich mówił dość obrazowo sam lider Koalicji Obywatelskiej podczas jednego z kampanijnych spotkań wyborczych. „Zobaczycie, jak panu prezydentowi rura zmięknie, kiedy się okaże, że jego patron i jego partia są w opozycji, są słabi, są rozliczani” – powiedział w Ustroniu na początku sierpnia.

Tusk sugerował, że Duda po porażce swojego obozu politycznego przestraszy się nowych porządków i pójdzie na współpracę z rządem partii demokratycznych. Choć w podobnym tonie wypowiadał się już po wyborach senator Trzeciej Drogi Michał Kamiński („Duda będzie współpracował z tym, kogo się bardziej przestraszy”), to jednak scenariusz z różnych powodów mniej prawdopodobny. Słowa Tuska były raczej kampanijną retoryką.

Po pierwsze, Duda to krew z krwi, kość z kości pisowskiego obozu. Wielokrotnie, także w ostatniej kampanii, udowadniał, że w decydującym momencie zawsze staje po stronie PiS – wspierał swoją partię narracją, że tylko wygrana prawicy pozwoli na harmonijną współpracę władz, uczestniczył w partyjnych eventach, np. z okazji uchwalenia 800 plus z Mateuszem Morawieckim i Marleną Maląg.

Między bajki należy włożyć opowieści snute przez niektórych, głównie prawicowych publicystów, że prezydent „wybije się na niepodległość” czy będzie chciał „zapisać się w historii”. Duda do tej pory buntował się tylko wtedy, kiedy partia próbowała coś uszczknąć z jego uprawnień albo utrudnić jego relacje z partnerami, np. amerykańskimi (ale i to nie zawsze).

Kiedy Duda wetował ustawy PiS

Najsłynniejsze weto Dudy, wobec ustaw sądowych w lecie 2017, wbrew nadziejom tysięcy demonstrantów ze świeczkami w dłoniach miało właśnie taki charakter. Prezydent dość szybko dogadał się z Jarosławem Kaczyńskim i Zbigniewem Ziobrą na „kompromisową” wersję tych ustaw, która była jeszcze bardziej niekonstytucyjna, za to przywracała uprawnienia prezydenta, które próbował wcześniej przejąć minister sprawiedliwości.

Podobnie można tłumaczyć inne weta: do tzw. ustawy o działach w styczniu 2021 r. (mało kto to zauważył, a dla PiS to była ważna sprawa – prezydent ignorowany wtedy przez Kaczyńskiego chciał przypomnieć o swoim istnieniu) czy do lex TVN (w grudniu 2021, chodziło o zachowanie dobrych relacji z USA; prezydent zapewne chciał zachować jakiekolwiek szanse na ważne międzynarodowe stanowisko w przyszłości). Ale np. kontestowanej przez Amerykanów nowelizacji ustawy o IPN (z zapisami grożącymi sankcją karną osobom krytykującym postawę Polski i Polaków w historii) w czerwcu 2018 r. prezydent już nie zawetował.

Duda nigdy nie przekroczył czerwonej linii i serio nie naruszył partyjnej lojalności. Więcej, dzielnie wspierał najbardziej radykalne wyskoki swojego obozu, opowiadając, że „LGBT to nie ludzie, tylko ideologia” lub o Unii Europejskiej, że jest „wyimaginowaną wspólnotą”, na którą Polska nie może liczyć. Te wszystkie wydarzenia pokazują, że brak mu odwagi i wyobraźni, intelektualnej bazy i politycznego zaplecza, żeby próbować podejmować jakieś samodzielne inicjatywy, a jak już próbuje (przykład tzw. referendum konstytucyjnego promowanego przed wyborami 2020), to jego obóz szybko przywołuje go do porządku.

Najlepszy przykład z ostatnich tygodni dotyczy polityki wobec Ukrainy. PiS dokonał zwrotu w tej sprawie, wprowadził embargo na ukraińską żywność. Mateusz Morawiecki mówił, co odnotowały wszystkie światowe serwisy, że już nie będziemy zbroić Ukraińców, bo wolimy się zbroić sami. Premier beształ publicznie prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, że musi zrozumieć, że dla Polski liczy się wyłącznie własny interes. Minister rolnictwa Robert Telus twierdził zaś, że Polska sprzeciwi się członkostwu Ukrainy w Unii, podważając jedną z najistotniejszych kotwic polskiej polityki zagranicznej ostatnich dekad.

A Duda, który w ciągu ostatniego półtora roku budował swoją pozycję polityczną na przyjaźni z Zełenskim... siedział cicho. Nie odezwał się ani słowem w obronie swojego przyjaciela Wołodymyra i swojego największego dokonania w obecnej kadencji, a być może podczas całej prezydentury, czyli odbudowy relacji z Ukrainą. Mało kto to pamiętał, ale przed rosyjską agresją stosunki rządu PiS z Kijowem nie były przyjazne, przez pięć lat nie odnotowaliśmy żadnej wizyty na wysokim szczeblu, trwały spory historyczne, przede wszystkim o Wołyń.

Także jeśli chodzi o przyszłość, Dudy nie stać na odważne ruchy. Próby przekupienia go obietnicami międzynarodowej kariery po zakończeniu kadencji (będzie miał wtedy dopiero 53 lata), sugerowane przez niektórych publicystów, nie mają szans na realizację. Duda zdaje sobie sprawę, że w obozie demokratów zawsze będzie traktowany jako ciało obce i pogardzany – jako wieloletnie narzędzie w rękach Kaczyńskiego.

Scenariusz 2: Rząd PiS na uchodźstwie

Dlatego dużo bardziej prawdopodobny jest drugi skrajny scenariusz, w którym Duda nie wychodzi z roli „długopisu” Kaczyńskiego, tylko zamiast podpisywać ustawy, będzie je teraz seryjnie wetował. A wcześniej postara się maksymalnie odwlec i utrudnić powstanie nowego rządu. Potwierdzają to wypowiedzi i sugestie samego prezydenta oraz przedstawicieli jego kancelarii. Oczywiście Duda mógłby kluczyć, negocjować, dawać jakieś nadzieje partiom opozycyjnym, ale na koniec zawsze opowie się po stronie PiS.

Wygląda na to, że prezydent zwoła pierwsze powyborcze posiedzenie Sejmu omal w ostatnim możliwym momencie, czyli po 11 listopada. A wówczas powierzy misję tworzenia rządu przedstawicielowi PiS, bo ta partia zdobyła najwięcej mandatów, mimo że w międzyczasie opozycja zaprezentuje zapewne umowę koalicyjną i większość parlamentarną. Na przyszły tydzień prezydent zapowiedział konsultacje ze wszystkimi klubami parlamentarnymi.

Duda spotkał się w środę z Morawieckim i z nieoficjalnych informacji wynika, że to konkretnie jemu obiecał powierzenie misji premiera na pierwszym posiedzeniu Sejmu (Morawiecki broni się przed atakami swoich przeciwników w PiS). Wcześniej o nominacji dla przedstawiciela największej partii (czytaj: PiS) mówił sam prezydent czy jego minister Andrzej Dera. Oznacza to, że w pierwszym z konstytucyjnych trzech kroków rząd nie powstanie, bo PiS na pewno nie zbierze większości, a na gabinet partii demokratycznych poczekamy do połowy grudnia.

Przychodzi mi do głowy najostrzejsza wersja tego scenariusza: prezydent wpuszcza do swojej kancelarii najbardziej radykalnych polityków PiS „wagi ciężkiej” w rodzaju Joachima Brudzińskiego. Za nim wejdzie jeszcze kilku innych, a Pałac Prezydencki zmieni się w rodzaj „rządu PiS na uchodźstwie”, który będzie próbował utrudniać działanie i punktować nowy rząd w każdym możliwym punkcie. W tym wariancie dowiedzielibyśmy się, co PiS naprawdę miał na myśli, powtarzając zwrot „totalna opozycja”.

Sugestią, że tak się może stać, jest dla mnie ustawa nadająca prezydentowi szerokie uprawnienia w polityce europejskiej, przyjęta tuż przed wyborami. Pozwalają mu one na współudział w najważniejszych nominacjach, współtworzenie stanowiska na posiedzenia Rady Europejskiej i możliwość udziału w unijnych szczytach, kiedy tylko przyjdzie mu to do głowy (wszystko ewidentnie wbrew konstytucji, która oddaje politykę zagraniczną w ręce rządu).

PiS zapewne nie wypuszczałby z rąk tak ważnych prerogatyw, gdyby nie miał pewności, że szybko je przejmie z powrotem nawet w wypadku wyborczej porażki – np. za pomocą swojego ministra w Kancelarii Prezydenta. A sam Duda nie miałby odwagi np. lecieć do Brukseli i zająć miejsca przy stole przed Tuskiem. Ale z takim Brudzińskim czy Suskim u boku – jak najbardziej.

Inym podwariantem jest szybsze włączenie się prezydenta w rozgrywki wewnątrz PiS i próba wzmocnienia jego pozycji politycznej, ale wciąż w ramach obozu prawicy. Sygnałem, że prezydent ma takie plany, jest pomysł obsadzenia byłego spin-doktora PiS, skonfliktowanego z Jarosławem Kaczyńskim Marcina Mastalerka jako szef gabinetu prezydenta. Wcześniej Mastalerek był doradcą Dudy, ale podobno to on zalecił mu podpisanie ustawy lex Tusk i stosunki między oboma panami na jakiś czas wyraźnie ochłodły. Teraz były doradca wraca w nowej roli.

Pałac Prezydencki tak czy owak może się stać najistotniejszym instytucjonalnym oparciem dla PiS poza dużym klubem w Sejmie. Już to raz przerabialiśmy za rządów Lecha Kaczyńskiego, z tym że zmarły w katastrofie smoleńskiej prezydent miał jednak swoją agendę, swoich ludzi i pozycję polityczną. Potrafił też zawierać kompromisy, tak jak w sprawie przyjęcia przez Polskę traktatu lizbońskiego – po wielogodzinnych rozmowach z Donaldem Tuskiem na statku na Motławie, podobno przy kilku butelkach wina.

Andrzej Duda nie ma nic takiego, a swoje pomysły potrafi porzucić z dnia na dzień, tak jak nieszczęsne referendum konstytucyjne czy serdeczną przyjaźń z Wołodymyrem Zełenskim. Bez trudu przyszłoby mu się pogodzić z rolą figuranta we własnym pałacu – w nadziei na to, że partia po ewentualnym powrocie do władzy mu to wynagrodzi. A może jeszcze uda się zagrać o jakiś kawałek tortu w walce o schedę po Jarosławie Kaczyńskim w obozie tzw. Zjednoczonej Prawicy? To tam prezydent wyraźnie lokuje swoją polityczną przyszłość.

Artykuł zmodyfikowany 20 października po ogłoszeniu planów nominacji Marcina Mastalerka.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną