Kiedy ma się odbyć debata nad projektami ustaw dotyczącymi legalności aborcji? – od awantury na ten temat rozpoczęły się środowe obrady Sejmu. Lewica chciała je wprowadzić do harmonogramu dzisiejszego posiedzenia, marszałek Szymon Hołownia (Polska 2050, Trzecia Droga) po kilku dniach hamletyzowania zaproponował termin 11 kwietnia, już po wyborach samorządowych (nie licząc drugich tur głosowania na wójtów, burmistrzów i prezydentów miast).
Argumenty stojące za szybkim procedowaniem złożonych (częściowo już dawno) projektów są bardzo silne. Wielu wyborców, a szczególnie wyborczyń, rządzącej dziś koalicji ruszyło gremialnie 15 października do urn, bo sprzeciwiali się obowiązywaniu barbarzyńskiego prawa. Legislacji, wskutek której w szpitalach umierają kobiety w ciąży, bo lekarze boją się dotknąć płodu, nawet jeśli nie ma on szans na przeżycie.
Dostęp do bezpiecznej i legalnej aborcji jest już standardem cywilizacyjnym w krajach europejskiego kręgu kulturowego (i politycznego), do którego chcemy się zaliczać. Do tego stopnia, że prawo do aborcji zostało właśnie, przy bardzo dużym poparciu, wpisane do francuskiej konstytucji. Fakt, że w Polsce wciąż obowiązuje faktyczny zakaz aborcji, zaostrzony jeszcze przez Trybunał Julii Przyłębskiej, dużej chluby nowej władzy nie przynosi. Dlatego szybkie zajęcie się tą sprawą, przynajmniej teoretycznie, wygląda rozsądnie (i to najlepiej przed wyborami samorządowymi, w których koalicja liczy na głosy elektoratu z 15 października).