W „Thelmie” (2017) – najnowszym, czwartym już pełnometrażowym filmie Joachima Triera – główna bohaterka, studentka pierwszego roku biologii cierpiąca na trudne do zdiagnozowania ataki przypominające padaczkę, wraca do domu znajdującego się gdzieś na norweskiej prowincji. Dziewczyna jest wyraźnie bezsilna, nie ma pojęcia, co się z nią dzieje; zmęczona przeprasza rodziców za to, że nie jest w stanie kontynuować studiów, na które wydali przecież tyle pieniędzy. W odpowiedzi słyszy od matki dość absurdalne w danym momencie stwierdzenie, by niczym się nie przejmowała i piła herbatkę. Chwilę później zasypia – okazuje się bowiem, że została uraczona przez ojca środkiem uspokajającym. Byle tylko nie rozmawiać.
Nieumiejętność rozmowy wraca u Triera
Nieudane powroty i nieumiejętność komunikacji z innymi to tylko jedne z wielu elementów, które składają się na wszystkie dotychczasowe obrazy Triera. 44-letni twórca równie chętnie celuje w tematy związane z przeszłością i pamięcią oraz ich niepodważalnym wpływem na ludzką egzystencję, w czym pobrzmiewają echa skandynawskiego kina niemego.
To z kolei Trier, wyróżniający się wyjątkową erudycją historycznofilmową i kinofilskim zacięciem, zna bardzo dobrze. Urodził się w Danii w rodzinie z kinematograficznymi tradycjami („Pościg” jego dziadka Erika Løchena walczył w 1959 r. o Złotą Palmę w Cannes), dorastał w Norwegii, rzemiosła zaś uczył się w Anglii. W młodości był zawodowym skateboardzistą, odnoszącym sukcesy zarówno w kraju, jak i poza jego granicami. To właśnie w takich okolicznościach, realizując krótkometrażówki prezentujące deskorolkowe wyczyny swoje i kolegów, po raz pierwszy sięgnął po kamerę.
Jeden z najciekawszych współczesnych twórców
Zanim jednak magazyn „Variety” – przy okazji festiwalu w Sundance – umieścił go na liście dziesięciorga najciekawszych twórców, których karierę warto śledzić, obok m.in. Andrei Arnold („American Honey”, 2016) czy Taiki Waititiego („Thor: Ragnarok”, 2017), pracował dla norweskiej telewizji. Tam w najlepszym wypadku zajmował się reżyserowaniem lub – znacznie częściej – asystował na planach zdjęciowych bardziej doświadczonym od siebie.
W ten sposób, podczas produkcji jednego z teleturniejów, poznał Eskila Vogta, równolatka, który z miejsca stał się jego najlepszym przyjacielem, a z czasem także współscenarzystą wszystkich jego filmów.
To już nie wróci
Trier zadebiutował utworem „Reprise: Od początku raz jeszcze...” (2006), opowieścią o relacji dwóch obiecujących pisarzy z aż nadto rozbujałymi ambicjami i planami na dorosłe życie, w które właśnie wkraczają. Dystrybuowany w Stanach Zjednoczonych przez wytwórnię Miramax, wówczas specjalizującą się w kinie niekonwencjonalnym i niezależnym, film okazał się niespodziewanym sukcesem i otoczony został swoistym kultem w kręgach akademickich.
Luźna struktura, oparta na licznych elipsach oraz retro- i futurospekcjach, pozwoliła autorowi ukazać skrajne stany, w których znajdują się bohaterowie, naprzemiennie odnoszący sukcesy i ponoszący porażki, przechodzący od euforii do ogromnych rozczarowań, stale myślący o przeszłości i powrocie do niej, a jednocześnie wypatrujący świetlanej przyszłości. Subiektywna, dygresyjna i fragmentaryczna narracja, nawiązująca do francuskiej Nowej Fali, a zwłaszcza „Hiroszimy, mojej miłości” (1959) Alaina Resnaisa, sprawia, że film – jak sugeruje polski podtytuł – toczy się stale od początku, raz jeszcze.
Trier, ukazując losy Phillipa (Anders Danielsen Lie) i Erika (Espen Klouman-Høiner), chłopaków znających się od zawsze i aspirujących do grona największych mistrzów pióra, opowiada uniwersalną historię ludzi, którzy nie radzą sobie z codziennością, ze swoimi ograniczeniami, z samymi sobą. Kryzys twórczy, który dopada raz jednego, raz drugiego, prowadząc do wypalenia, stagnacji, a w ostateczności także do depresji i wycofania się z życia, przekształca się tu w kryzys egzystencjalny. Choć bohaterowie piszą traktaty filozoficzne, nie potrafią komunikować się na najprostszym poziomie z najbliższym otoczeniem. Są całkowicie nieprzystosowani do teraźniejszości, dlatego albo wybiegają w wyidealizowane i wyimaginowane jutro, albo wspominają beztroskie wczoraj, kiedy za decyzje i ewentualne błędy nie trzeba było jeszcze płacić. Próbą takiego powrotu – pierwszego nieudanego powrotu w twórczości Norwega – jest sekwencja, podczas której Phillip stara się za wszelką cenę odtworzyć i powtórzyć nawet najdrobniejszy szczegół odbytego pewnego razu wyjazdu z dziewczyną do Paryża. Bezskutecznie.
Dzień z życia i opowieść o nieuniknionym upadku
Anders (ponownie Lie), bohater znakomicie przyjętego „Oslo, 31 sierpnia” (2011), też wraca. Dostawszy przepustkę z ośrodka dla uzależnionych, do którego trafił na leczenie odwykowe, wraca nie tylko do stolicy Norwegii, ale także do tego wszystkiego, co w niej przed laty zostawił czy właściwie utracił. Umówiona rozmowa o pracę staje się pretekstem do odwiedzenia dawno niewidzianych przyjaciół, rodziny czy wykonania telefonu do (byłej już) dziewczyny. Symboliczna reemigracja okazuje się doświadczeniem trudnym i nieprzyjemnym, zaś miasto – sfotografowane jak na starej pocztówce – stanowiące kiedyś nieodłączną część życia Andersa, służy reżyserowi jako metafora samotności i wyobcowania.
Mężczyzna, który jakiś czas temu skończył trzydziestkę, snuje się po nim jak duch, przywołując w pamięci wszystkie zmarnowane niegdyś szanse. Wewnątrz jest już martwy. Teraz, niczym młoda kobieta z nowofalowego obrazu „Cléo od piątej do siódmej” (1962) Agnès Vardy (pierwotnie akcja filmu Triera też miała rozgrywać się w czasie rzeczywistym, a nie jednej doby), czeka na diagnozę, która dotyczy jego dalszego bytowania. Chcąc zaoszczędzić innym fatygi, postanawia wystawić ją sam. Podczas wspomnianej rozmowy rekrutacyjnej Anders niespodziewanie się poddaje, z żalem przypinając sobie łatkę narkomana. Od tej chwili jego zagubienie osiąga apogeum, a historia o poszukiwaniu drogi powrotnej zmienia się w opowieść o nieuniknionym upadku. Bohater może i chciałby coś zbudować od zera – znajomości, pozycję społeczną, miłość – ale ciągnie się za nim przeszłość, która określa przecież przyszłość. „Zawsze uważałem, że szczęśliwi ludzie muszą być kretynami” – wypala w końcu podczas niewygodnej wymiany zdań z przyjacielem, dawnym towarzyszem nocnych hulanek, teraz przykładnym mężem, ojcem i wykładowcą na uczelni. Dla Andersa nie ma już nadziei – nie dość, że został skazany na banicję przez bliskich, to jeszcze nie jest w stanie sprostać próbie zaakceptowania samego siebie. Młody mężczyzna jest odzwierciedleniem tego, co Vogt mówił w jednym z wywiadów o Norwegii jako o uprzywilejowanym kraju, w którym wszyscy żyją w przekonaniu, że świat stoi przed nimi otworem, a gdy rzeczywistość okazuje się zgoła odmienna, rodzą się w nich frustracja i ból istnienia.
Cisza i trud godzenia się z utratą
Trzeci film Triera, anglojęzyczne „Głośniej od bomb” (2015), to historia ojca i dwóch synów, którym przychodzi zmierzyć się z najprawdopodobniej samobójczą śmiercią żony i matki, sławnej fotografki wojennej. Pretekstem do powrotu do nieprzepracowanej przeszłości jest planowana retrospektywa prac zmarłej, której towarzyszyć ma obszerny artykuł w jednym z czołowych dzienników.
Sytuacja jest napięta, relacja pomiędzy bohaterami jeszcze bardziej, gdyż – jak się okazuje – żaden z nich nie potrafił na własną rękę pogodzić się ze stratą. Kobieta (Isabelle Huppert) zostawiła po sobie niewyobrażalną pustkę, pustkę nie do wypełnienia, choć paradoksalnie – uzależniona od adrenaliny wytwarzającej się na froncie – większość czasu spędzała poza domem, z dala od rodziny.
W utworze Triera nie ma ona okazji mówić w swoim imieniu, ale jej widmo wciąż jest obecne, ożywa we wspomnieniach, fantazjach i zdjęciach. Opowieść o niej jest silnie zsubiektywizowana – każdy z mężczyzn inaczej bowiem postrzega jej postać. Suma tych percepcji nie daje odpowiedzi na pytanie, dlaczego postanowiła się zabić – tę przynosi dopiero wspomniany artykuł, napisany nie przez członka rodziny, a przez bliskiego przyjaciela kobiety. Problemem głównych bohaterów jest szum komunikacyjny, przez który nie mogą dotrzeć do sedna sprawy. Pasywny ojciec (Gabriel Byrne), choć ma dobre intencje, nie umie zdobyć się na poważną rozmowę z dziećmi, jest samotny i zbolały, a jego życie – pozbawione sensu. Starszy syn (Jesse Eisenberg) zaistniałą sytuację traktuje w kategoriach wymówki od ucieczki przed żoną i nowonarodzonym dzieckiem; młodszy z kolei (Devin Druid), szkolny odludek, ukojenie znajdujący w grach komputerowych, wkracza w okres dojrzewania i pierwszych miłości. Reakcją na wszystko jest niepohamowany gniew.
Narodziny kobiety nieprzystosowanej do życia
Ostatni film Triera – baśniowa „Thelma” – to nieoczekiwana zmiana tonacji w twórczości reżysera, a jednocześnie bodaj najbardziej skandynawskie z jego dzieł, łączące w sobie tak ludową fantastykę i realizm, jak relację człowieka z naturą oraz pytania o sens istnienia rodem z filozofii Sørena Kierkegaarda.
Zagraniczna prasa zdążyła już obwołać utwór thrillerem w stylu Alfreda Hitchcocka, horrorem à la Brian De Palma, a nawet genezą narodzin nowej superbohaterki (w tym przypadku najpewniej czarownicy), w której tło stanowi lesbijski romans. Niezależnie od gatunkowej przynależności film jest uwodzicielski, oniryczny, wypełniony symbolami, głównie zwierzęcymi, i unosi się nad nim atmosfera niepokoju.
Wszystkie te składniki Trier wykorzystał, by opowiedzieć o dojrzewaniu, budowaniu tożsamości, wykształcającej się cielesności, ludzkich popędach oraz braku akceptacji. Thelma (Eili Harboe), główna bohaterka, obecna w każdej scenie, to dziewczyna nieprzystosowana do życia, zahukana, nieśmiała, a przy tym – paradoksalnie – w pewien sposób zmysłowa i pociągająca. Wychowana w ultrakonserwatywnej i nadopiekuńczej rodzinie protestanckiej, która kontroluje ją na każdym kroku (mimo wyjazdu na studia do Oslo), zakochuje się w Anji (Kaya Wilkins), pociągającej ją seksualnie i przerażającej zarazem. To właśnie spotkanie z koleżanką z roku wyzwala w niej nadprzyrodzone moce, które intensyfikują się wraz z rosnącym napięciem erotycznym. To, co wewnątrz, uzewnętrznia się w sposób bardzo dosłowny w postaci zjawisk paranormalnych. Trier, podobnie jak wcześniej Anna Rose Holmer w „Drgawkach” (2015), pokazuje, że droga od dziewczęctwa do kobiecości naznaczona jest swego rodzaju szaleństwem, w którym tkwią siła i moc. Coś, co przypomina skrzyżowanie ataków padaczki z napadami histerii wywoływanymi hipnozą przez Jean-Martina Charcota pod koniec XIX w., okazuje się nie tylko telekinetyczną energią, ale też bodźcem do przepracowania wypartej w dzieciństwie traumy oraz wyrazem buntu przeciwko rodzicom i całemu światu. Problematyka „Thelmy”, nieszablonowe zagłębianie się w psychikę bohaterki, wątki feministyczne oraz aura melancholii i nostalgii pozwalają dopatrywać się w Trierze spadkobiercy Carla Theodora Dreyera, czołowego duńskiego reżysera okresu niemego, twórcy głośnego „Męczeństwa Joanny d’Arc” (1928).
Pamięć i fantazje mieszają się bez końca
Trier, podobnie jak Dreyer, jest indywidualistą, reżyserem bardzo oryginalnym, o ukształtowanych poglądach, zainteresowaniach i punktach odniesienia (w wywiadach często wspomina o fascynacjach choćby konceptualizmem Michelangelo Antonioniego czy psychologicznym podglebiem filmów Martina Scorsese). W centrum swoich obrazów umieszcza najczęściej młodych i zagubionych ludzi uwikłanych w dramaty istnienia, których źródłem są brak przynależności i tożsamości, permanentna samotność, niezrozumienie samych siebie oraz nieustanne poszukiwanie drogi do wciąż bezpiecznej przeszłości lub do lepszej przyszłości. Pamięć, doświadczenie i fantazje mieszają się u Triera bez końca, co wyraża się doskonale w pierwszych słowach z „Oslo, 31 sierpnia”: „Pamiętam myśl: »zapamiętam to na zawsze«”.