Od nakręcenia „Misia”, którego Ryszard Ochódzki był pierwszym bohaterem, minęło 28 lat. W tym czasie prezesowi nie tylko przybyło życiowych doświadczeń, ale z pola jego widzenia zniknął PRL, kraj parówkowych skrytożerców oraz ludzi z twarzy podobnych do zupełnie nikogo. Nastały lata Trzeciej i Czwartej RP. Czy Ochódzki, występujący tym razem w „Rysiu”, odnalazł się w tak ponumerowanych ojczyznach?
– Z biegiem lat – mówi Stanisław Tym, twórca i odtwórca postaci Ochódzkiego – coraz bardziej przekonuję się co do faktu, że wszelkie ustroje mają znaczenie trzeciorzędne. Ludzie, bez względu na polityczne systemy, pozostają tacy sami. Zależy im na wzmocnieniu władzy, obsadzaniu stanowisk, doraźnych korzyściach. Ochódzki daje sobie radę w nowych czasach.
„Miś” to dzieło kultowe, mające swoich zaprzysięgłych fanów, również wśród młodych niepamiętających PRL. Według TNS OBOP, w niedzielę 21 stycznia 2007 r. dziewiętnastą od 2000 r. powtórkę filmu w telewizji publicznej obejrzało w TVP 2 trzy miliony widzów. Mister Ryszard Ochódzki wygrał nawet z kandydatkami na Miss Polonia. Transmisję z imprezy o tej samej porze co film transmitował Polsat.
„Rozmowy kontrolowane” – traktowane przez Stanisława Tyma i reżysera Sylwestra Chęcińskiego jako druga część „Misia” – to film, który wśród widzów nie zyskał popularności pierwowzoru. Jaka będzie odsłona trzecia, czyli „Ryś”, którego fabuła osnuta jest do czasu premiery najgłębszą tajemnicą?
– Uważam, że „Ryś” mógłby być jeszcze śmieszniejszy. W realnym socjalizmie brakowało filmowej taśmy – wspomina Tym – w kapitalizmie brakuje czasu.
Debiut
Tempo pracy nad filmem rzeczywiście okazało się mordercze. Od pomysłu i ukończenia scenariusza do dnia premiery „Rysia”, 9 lutego, minie zaledwie rok. Stanisław Tym, aktor i scenarzysta, w poprzednich produkcjach bywał także drugim reżyserem. Stanisław Bareja, reżyser „Misia”, zachorował pod koniec zdjęć, Tym ukończył film za niego. Krzesło drugiego reżysera zajmował także podczas realizacji „Rozmów kontrolowanych”.
Obecnie, w siedemdziesiątym roku życia, debiutuje w „Rysiu” jako samodzielny reżyser fabuły – już sam ten fakt jest ewenementem.
– Dla niego nie ma rzeczy niemożliwych – ocenia zaprzyjaźniona z Tymem osoba. – Jak trzeba coś zrobić, to po prostu robi. Kilka lat temu, kiedy poważnie zachorował i operacja miała się odbyć o godz. 8.30, o 8.20 wysłał jeszcze felieton do gazety. Teraz też po prostu wziął przeszkodę, której dotąd nie brał.
– Tym się nie starzeje, on tylko dojrzewa jak wino – opowiada Marek Kondrat, w „Rysiu” odtwórca roli gangstera Kredy. – Na planie cały czas był bardzo aktywny, kipiał energią. Tym to jest taki gość, co sam sobie dom zbudował, jak czegoś potrzebuje, to sam sobie wystruga i napisze, i zagra, i wyreżyseruje.
Od rozpoczęcia zdjęć Tym codziennie pracował od 5 rano do późnego wieczora. Miał do dyspozycji przyczepę campingową, aby mógł odpocząć. Złościł się, że tak go pielęgnują. – Bez żadnej kokieterii powiem, wiek tu nie ma znaczenia – opowiada reżyser – debiut to debiut, więc z pewnością popełniłem debiutanckie błędy.
Produkcja monitowała, że są przestoje, przekroczenia czasu (w sumie 30 godzin więcej, niż zakładano) oraz budżetu. Jednak Tym nie ustępował. Ciągle coś zmieniał. Aktorzy czekali na ujęcie z wyuczonym już tekstem, a on przychodził z nowym, lepszym, zabawniejszym. Zdarzało się, że kręcił na nowo niektóre sceny, np. zamiast w samochodzie – w plenerze. Potwierdził swoją markę perfekcjonisty i szczególarza.
Na planie stawili się ludzie, którzy go znają i lubią, bliscy. Brat Tyma, Antoni, który gra w każdym jego filmie. Sąsiedzi i znajomi z Suwalszczyzny, gdzie Stanisław ma swoje siedlisko. Reżyser „Rejsu” Marek Piwowski też zagrał. Znany aktor Borys Szyc publicznie oznajmił, że sam się zgłosił do roli. Gwiazdy, ulubieńcy publiczności, przyszli zagrać dla Tyma, czasem role naprawdę niewielkie, drugoplanowe. Niektórzy za niewygórowane stawki. W roli sprzątaczek Ręki i Nogi wystąpiły pierwsze damy polskiej kinematografii: Beata Tyszkiewicz i Grażyna Szapołowska. Szapołowska sama nawet kupiła sobie odpowiedni strój.
Zofia Merle, w filmie sekretarka prezesa Ochódzkiego, prywatnie od czasów STS przyjaźni się z Tymem. – On jest kawałkiem mojej rodziny, od trzydziestu paru lat ojcem chrzestnym mojego syna. To był dobry wybór. Jeździł nawet z dzieckiem na narty do schroniska, bo my to raczej na Krupówki.
Kiedy Tym został dwadzieścia parę lat temu dyrektorem artystycznym teatru w Elblągu, Zofia Merle rzuciła etat w teatrze Komedia i pojechała, aby z nim pracować. Nie wahała się ani chwili. – Marzył, żeby być dyrektorem teatru, chciałam mu pomóc jako aktorka. Nigdy wcześniej nie był na etacie. Wójt ze wsi, gdzie już wówczas mieszkał, wystawił mu pismo, że się nadaje, bo oddaje na czas obowiązkowe dostawy i jest dobrym sąsiadem. Takie to były czasy. Po dwóch latach miał dość dyrektorowania.
Producenta „Rysia”, Janusza Iwanowskiego, Tym też zna dobrze, bo od dziecka. Chłopiec wychowywał się przecież w domu aktora Krzysztofa Kowalewskiego. Na początku lat 90. Iwanowski-Pineiro jako dwudziestoparolatek wplątał się w finansową aferę. Potem wyjechał do Wenezueli. Po powrocie do Polski w 2001 r. wystąpił w dokumencie „Dramat w trzech aktach”, nadanym przez TVP, gdzie oznajmił, że Porozumienie Centrum braci Kaczyńskich było finansowane z pieniędzy FOZZ.
Iwanowski założył firmę producencką. Z czegoś, mówi, musi żyć. Wyprodukował swój pierwszy film „Ja wam pokażę” według powieści Katarzyny Grocholi, który okazał się frekwencyjnym sukcesem. – Gdy mówiłem kolegom producentom, że mam świetny pomysł na nową produkcję, byli pewni, że chodzi o kolejny film o Janie Pawle II, bo teraz wszyscy je robią, ja jednak wiedziałem, że Tym pracuje nad scenariuszem kolejnego „Misia” – uśmiecha się Iwanowski.
Decydując się na produkcję „Rysia”, dał szansę Tymowi, której ten od innych producentów by nie dostał, bo w Polsce ludzi w tym wieku, nawet wybitnych, skreśla się jako niezdolnych do pracy. Stanisław Tym zaś, pieczętując ten film swoim nazwiskiem, daje szansę Iwanowskiemu na przetrwanie. Jak ów wzajemny dżentelmeński układ sprawdzi się w przyszłości, to się okaże.
Tym unika w „Rysiu” publicystki, nie padają żadne nazwiska polityków ani ludzi publicznie znanych. – Śmianie się z konkretnych osób sprawia, że film szybciej traci aktualność. To nie szopka noworoczna.
Na mieście krążą uporczywie powtarzane plotki, że Stanisław Tym ma zakaz wstępu na Woronicza. – Zaprzeczam. Byłem tam kilkakrotnie, ostatnio u Jerzego Owsiaka.
Podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy licytowano rekwizyt z „Rysia” – witraż. Taki zresztą miał być pierwotnie tytuł filmu. Witraż to symbol telewizji o tej nazwie, która nadaje „Wieczorne Wieści”. Sporo z nią wspólnego ma ksiądz Puder. „Ryś” to przegląd wydarzeń z ostatnich 17 lat. „Miś” to był film o wyjadaczach socjalizmu, „Ryś” ma być opowieścią o nuworyszach kapitalizmu.
Pisanie
Stanisław Tym nie ukrywa, że odczuwa wielki stres związany z bliską premierą filmu. Dziadek po kądzieli – wspomina – był kucharzem, drugi dziadek szewcem, ojciec fryzjerem. Wykonywali konkretną robotę i za nią otrzymywali wynagrodzenie, czasem pochwały od zadowolonych klientów. On sam pracuje dla rzeczy ulotnej, choć niezmiernie trudnej do uzyskania – dla śmiechu publiczności. Bez niego klęska komedii jest dotkliwa. – Wtedy nie ma przebacz – mówi.
Sukces Tyma u publiczności polega na tym, że umie łączyć dowcip bardziej wyrafinowany, słowny, z żartem sytuacyjnym, a sytuacji komediowych nie oddziela od codzienności. Marek Piwowski ubolewa, że Tym przez lata tracił czas na pisanie felietonów do gazet. – Atakuje wówczas frontalnie prawie jak Piotr Skarga. Tymczasem on umie wspaniale ośmieszać rzeczywistość, a to ludziom jest najbardziej potrzebne, bo odreagowują napięcia. Powinien pisać tylko sztuki, scenariusze filmowe i występować. Jego wizerunek artystyczny jest określony. Buduje swoją postać raczej na słowie niż na ruchu. Taka trochę postać betonowa.
Felietonista Michał Ogórek bardzo ceni gazetowe formy Tyma, zwłaszcza z czasów, gdy ten drukował w „Rzeczpospolitej”. Kiedyś Ogórek, który prowadzi zajęcia z felietonistyki w Wyższej Szkole Komunikacji Społecznej im. Jerzego Giedroycia, zadał studentom analizę felietonów Tyma. – Niektórzy prymusi bardzo się przyłożyli do tej pracy – opowiada Ogórek. – Okazało się wtedy, że teksty, które bardzo się podobały studentom, nie spełniają formalnych wymogów gatunku. Myślę, że tak właśnie z Tymem jest. Jak mierzyć go miarką, to Tym nie pasuje do żadnych schematów: ani jako aktor, ani estradowiec, ani dziennikarz. W tym właśnie tkwi jego fantastyczna siła – jest jedyny w swoim rodzaju.
Ze szkoły teatralnej Tym wyleciał po dwóch latach studiowania. Trafił do niej, wspomina, bo między innymi Roman Wilhelmi przygotowywał go do egzaminów. Usunął go sam Jan Świderski, mówiąc, że na aktora się nie nadaje. – Miał rację – ocenia teraz Tym. – Moim właściwym powołaniem jest pisanie. Aktorstwo polega na transformacji osobowości, a to jest rzecz niezwykle trudna.
Tym stworzył swój własny styl odtwarzania wymyślonych przez siebie bohaterów. Choć w gruncie rzeczy gra jedną postać tak samo jak Jacques Tati pana Hulota czy Woody Allen zagubionego we współczesności inteligenta. On wykreował Ochódzkiego.
Zaczął pisać w latach 50. Pisał dla klubu Stodoła, gdzie zaczynał od pozycji ochroniarza i szatniarza, dla STS, dla kabaretu Dudek, dla teatrów, potem dla filmu i telewizji. Jest autorem przeboju STS „Kochany panie Ionesco”.
– Staś Tym cyzeluje słowa, kiedy pisze, ale do swojej twórczości nie podchodzi z wielkim pietyzmem. Jest bardzo skromny – mówi Tomasz Raczek, który wydał w swoim wydawnictwie utwory Tyma, zebrane w książce zatytułowanej „Mamuta tu mam”. Przedtem, przyznaje Raczek, nie wiedział nawet, iż autorem najśmieszniejszego polskiego skeczu „Jasiu, ucz się albo wężykiem, wężykiem” jest właśnie Tym. – Spisywaliśmy w końcu tekst z płyty DVD, bo Tym nie mógł nigdzie znaleźć oryginału, nawet pod łóżkiem, gdzie chowa swoje papiery. Książka otrzymała więc podtytuł: „Mamuta tu mam. Utwory zebrane spod łóżka”.
Ostatnio, przed Bożym Narodzeniem, gdy składali sobie z Raczkiem życzenia, Tym zapytał: – Czy mogę zagrać ci kolędę? Odegrał ją na organkach. – Byłem taki wzruszony – mówi Raczek – że nawet nie pamiętam, jaka to była kolęda.
Bez przerwy czegoś szuka, nie może znaleźć kart, kluczy, swoich rzeczy. Gubi się w terminach. Dezorganizacja codziennego życia w wykonaniu Tyma to jest prawdziwy chaos, powiadają bliscy mu ludzie. Mnóstwo na siebie bierze, ciągle ma nowe zobowiązania, nieustannie ma coś do napisania, do zrobienia, do załatwienia. W dodatku wszystko w nim wyje przeciw nowoczesności. Komórki używa, ale nienawidzi jej z całego serca. Nie znosi, jak za dużo do niego dzwonią. Strzaskał już kilka telefonów stacjonarnych i zmiażdżył drzwiami parę komórkowych. Pisze ręcznie. Zawsze ma przy sobie notesik, na wypadek, jak przyjdzie do głowy jakieś dobre sformułowanie lub obserwacja. A obserwatorem jest niezwykle uważnym. Ma to od dziecka. Narysował laurkę z portretem babci, zanim ją wręczył, babci wyskoczył pryszcz – natychmiast uaktualnił swoje dzieło.
Skąd on to wszystko wie? – dziwią się czasem niektórzy trafności obyczajowych obserwacji Tyma. Po Warszawie chodzi ze wzrokiem wbitym w chodnik, nie rozgląda się, nie bywa. Na ulicy, z plecakiem, w sportowej kurtce i takich samych butach, wygląda jak turysta. Nienawidzi miasta, jest człowiekiem stamtąd. Jak tylko może, ucieka do siebie, na suwalską wieś, nad Wigry.
Bycie
– Dzwonię do Stasia czasem, a on, jeśli odbierze komórkę, melduje: jest pięknie. Siedzę nad jeziorem z psem, słońce świeci, w pobliżu nie ma żadnego człowieka – opowiada Marek Piwowski. Potem wymyślą parę żartów do „Rejsu 2” i kończą rozmowę.
– O przyjaźni na co dzień się nie myśli, ona po prostu sobie jest. Dopiero jak człowieka dopada los, staje się bardzo ważna. Na Stasia można zawsze liczyć. On się ludźmi dobrze opiekuje, tak samo jak swoją chorą żoną – mówi Zofia Merle.
Przy pozornej szorstkości ma w sobie dużo miękkości, powiadają ludzie, którzy Tyma znają, wrażliwości, empatii. Wiele w życiu przeszedł, dzielił los swojego pokolenia. Miał siedem lat, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie. Mama, jak mówi, kąpała go między bombardowaniami. W parę lat później zachorował na zapalenie otrzewnej. Umierał. Uratowała go pierwsza penicylina. Potem ciągle coś próbował studiować, a to SGGW, a to politechnikę, a to rysunek i prace ręczne na studium nauczycielskim. Nigdzie nie pasował. Był zbyt niezależny w swoim sposobie odbierania świata, w swoim zafascynowaniu zajęciami nadobowiązkowymi. Ciągle mierzył się z rzeczywistością, aż w końcu przeżył załamanie nerwowe. Przez niemal dziesięć lat zmagał się z ciężką nerwicą układu krążenia. Setki razy umierał na serce, bo takie są jej objawy. I z tego też pewnie wzięła się wieś, gdzie wyjechał w 1980 r. Uciekał od stresu, od miasta, od ludzi. – W komedii, którą zajmuję się zawodowo, znajduje odbicie cała natura człowieka. To przerażające, jaki czasem potrafi być wobec siebie, innych, całego gatunku. Uważam, że im człowiek częściej żartuje, tym poważniej traktuje życie.
Siada nad Wigrami. Patrzy w niebo, które w Warszawie jest wyprane z gwiazd. Nad Wigrami natomiast widać niemal cały Wszechświat. W domu ma teleskop, interesuje się astronomią. Wchodzi do wiejskiego sklepu, widzi lep, a na nim muchy. Muchę można zabić packą, nie wolno ich tak męczyć – od razu poucza. Jest wegetarianinem. Ma wielki szacunek dla mniejszych braci, szczególnie zaś kocha psy. – Ich wiara, że ze strony człowieka nie mogą doznać nic złego, ma w sobie coś niezwykle kojącego. Podrzuca nieszczęsne, znalezione przez siebie czworonożne ofiary ludzkiego okrucieństwa i bezmyślności, już odchuchane, przyjaciołom. Ma stale pod opieką dziesięć–dwanaście psów. Zbiera je pod drodze, między Suwałkami i Warszawą, porzucone, okaleczone. Wsadza do swojego Reanult Kangoo. – Nie jestem megalomanem, ale czuję się odpowiedzialny za wszystko, co mi się przydarza, nawet za takie spotkania.
Przed laty Antoni Słonimski pokazał mu swój zbiór felietonów „Obecność”, który miał być przetłumaczony na angielski. „Presence” jednak nie oddawało znaczenia słowa, jakie ma po polsku. W końcu więc Słonimski wybrał tytuł „Responsibility” – odpowiedzialność. Ta rozmowa zapadła Tymowi w pamięć. Potraktował ją jako wskazówkę, że obecność bez odpowiedzialności nie ma sensu.
Jedenaście lat temu zachorował. Rak. Jaką mam szansę? – zapytał wówczas lekarza – przyjaciela. – Trzy procent – odpowiedział tamten, bo obiecał powiedzieć prawdę. – No to jednak mam – ucieszył się wówczas Tym. – Najważniejsze to się nie dać. Nie wiem dokładnie, co to znaczy, ale wiem, że można to zrobić. Nie przejmować się, nie powracać do choroby, nie przeżywać jej stale na nowo.
– Kiedyś palnąłem jakieś prywatne głupstwo. Staś zajął wtedy pryncypialne i ostre stanowisko – wspomina Piwowski. – Przywołał mnie do porządku, pomógł zrozumieć. Zaimponowało mi to, bo trzeba odwagi, żeby się zdobyć na coś takiego.
Nie cierpi kłamstwa, udawania, intryg, lizusostwa, braku tolerancji. Nie obchodzi mnie, kto z kim śpi, byle się mógł wyspać – powtarza Tym. Wszystko, czego nienawidzi, punktuje w swoich tekstach. Jego filmy nie są tylko po to, żeby rozśmieszyć, ale mają misję do wypełnienia. Przyjrzyjmy się sobie, proponuje, i coś z tym zróbmy.
– Tym to taki gość, który jak wyczuje, że jest potrzebny, to od razu jest obok – mówi jeden z jego przyjaciół. Przydaje się Polakom-szarakom. Może dlatego z ciekawością czekają na „Rysia”.
Co też ten Tym znowu im powie?