Film

Akcja do znużenia

Recenzja filmu: „Star Trek: W nieznane”, reż. Justin Lin

mat. pr.
„W nieznane” to w sumie film zmarnowanych szans.
mat. pr.
mat. pr.

Po J.J. Abramsie serię „Star Trek” przejął Justin Lin, najbardziej znany z filmów z cyklu „Szybcy i wściekli”. W efekcie „W nieznane” to najbardziej naładowana akcją, najbardziej widowiskowa, a przy tym najsłabsza odsłona kosmicznej serii.

Podstawową wiedzą, jaką należy przyswoić z trzech ostatnich filmów z cyklu „Star Trek”, jest fakt, że słynny statek USS Enterprise może i świetnie nadaje się do długich podróży w głąb niezbadanych zakamarków kosmosu, wartość bojową prezentuje jednak praktycznie żadną. W „Star Treku” z 2009 roku, który rozpoczął nową erę w historii tej długowiecznej kinowej i telewizyjnej franczyzy, nasi bohaterowie starli się z Romulanami, a ci nie zamienili ich w kosmiczny pył tylko dlatego, że kapitan Kirk poddał statek i oddał się im w charakterze zakładnika.

We „W ciemność. Star Trek” inny pojazd Federacji miał nad Enterprise taką przewagę, że obezwładnił go kilkoma strzałami, również zmuszając Kirka do poddania się. I teraz „W nieznane” kontynuuje tę chlubną tradycję, tylko że idzie krok dalej: Enterprise nie tylko spotyka przeciwnika tak potężnego, że walka jest przegrana po około dziesięciu sekundach, ale dosłownie zostanie rozerwany na kawałki – tak zaczyna się nowy film.

W rzeczonej kosmicznej defragmentacji potężnego statku widać rękę Justina Lina. Do Startrekowej franczyzy przeskoczył on prosto z franczyzy „Szybkich i wściekłych”, których akcja wprawdzie rozgrywa się na Ziemi, ale którzy wyczyniają takie rzeczy, że Kirk i spółka mogliby tylko otwierać szeroko oczy ze zdziwienia. W porównaniu do poprzednich dwóch odsłon cyklu „Star Trek” nowy film ma jeszcze więcej scen akcji, realizowanych z jeszcze większą skalą. Wypełniają one lwią część ekranowego czasu, tak że trzeba chwili zastanowienia, by przypomnieć sobie sceny, w których coś nie wybucha, ktoś z kimś nie walczy czy nie skacze nad jakąś przepaścią.

W skrócie: za dużo tego. Lin serię i tak już efektowną uczynił efekciarską. Problemem blockbusterów jest to, że widza coraz trudniej zaskoczyć wizualnie, że powtarzane w niemalże każdej produkcji zniszczenia na planetarną skalę czynią nas obojętnymi na kolejne podobne sekwencje, dlatego o ile nie ma się oryginalnego pomysłu na ich przedstawienie, można widza po prostu znużyć. We „W nieznane” zaczyna się dobrze, choćby sekwencje dokowania i odlotu ze stacji Yorktown wypadają naprawdę dobrze i tu widać ten powiew świeżości, szybko jednak Lin ucieka w chaos, wybuchy i kosmiczne bitwy, które wyglądają pięknie, ale pozostawiają nas obojętnymi.

Ponieważ zaś efekciarskość pożera czas ekranowy, na opowiedzenie jakiejkolwiek historii czasu pozostaje niewiele: „W nieznane” w tym względzie przypomina starsze, serialowe „Star Treki”. Gdyby przyciąć wybuchy i tym podobne, fabuły zostałoby właśnie na jeden telewizyjny odcinek: Kirk i spółka ruszają na misję ratunkową, zostają zestrzeleni i na obcej planecie walczą o odzyskanie załogi i przy okazji ocalenie Federacji przed szaleńcem z bronią biologiczną.

Tym bardziej przez to docenia się jednak obsadę i fakt, że w trzecim filmie relacje między załogą wypadają niezwykle naturalnie, jakbyśmy naprawdę wpadli podejrzeć jedną z misji realizowaną przez ludzi, którzy od lat mijają się w ciasnych korytarzach statku będącego ich domem. Właśnie dla Kirka, Spocka, Uhury, Scotty’ego czy McCoya (Karl Urban znowu pokazuje swój talent komediowy!) warto obejrzeć „W nieznane”, bo nawet z tymi wszystkimi eksplozjami i rozrywanymi statkami w tle potrafią oni urzec nas dynamiką swojej grupy, nierzadko rozbawić i sprawić, że fani serii czują, iż powrócili ich starzy przyjaciele.

Gdzieś w tej efekciarskiej historii jest też miejsce na ciekawy wątek znużenia byciem odkrywcą nieznanego, spojrzenie na wyprawę Enterprise nie jako przygodę, ale codzienną robotę, jak i na pochylenie się nad Spockiem, jednym z ostatnich przedstawicieli rasy Wolkan, który staje przed wyborem: flota albo mój lud – to szalenie ciekawe zagadnienia.

Tym bardziej jednak trzeba ganić Lina za to, że nie dał im wystarczająco dużo miejsca, w zasadzie wciskając to wszystko w początek i finał filmu, bo musiał jakoś się rozpędzić przed pierwszymi scenami akcji, a potem musiał w epilogu dać bohaterom pogadać, skoro wcześniej generalnie tylko się tłukli i skakali.

„W nieznane” to więc film zmarnowanych szans. Justin Lin dostał obsadę świetnie czującą się w swoich rolach i w swoim towarzystwie, a także grupę scenarzystów, którzy rozumieli klimat klasycznego „Star Treka” i gdzie mogli, starali się o niego nawiązywać. Zamiast jednak dać im pole do popisu, oddał film we władanie działu efektów specjalnych. Szkoda.

Star Trek: W nieznane, reż. Justin Lin, prod. USA, 120 min

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną