Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki "Niebo dla akrobaty"

 
Naszyjnik

1

I co ja mam teraz z tym począć?

Na stole przede mną leżał naszyjnik - dzieło mistrza. Naszyjnik z różą. Filigrany wykonane tak misternie i lekko. Pajęcza robota. Pan Wojciech, do którego co roku wozimy złoto ze zbiórki na wykonanie znaczków Miłosiernego Samarytanina, długo mu się przypatrywał. Kiwał głową, upewniał się, to przykładał do oka lupę, to zdejmował, przecierał odczynnikiem jakąś część naszyjnika i ponownie poprzez lupę dokonywał oglądu.

- Nie, siostro, nie mogę tego zrobić. To ma wartość historyczną. Przetopić mogę jedynie to, co zostało wyprodukowane po 1945 roku.
- To co ja mam z tym zrobić? - spytałam.
- Trzeba się zwrócić do właściciela biżuterii o jego pisemne oświadczenie, że pragnie tę rzecz przetopić. Nie ma insygniów i nie jest skatalogowana. Może to zrobić. Ale to wyjątkowo piękna robota. Niech siostra spojrzy! Koroneczki, które oplatają kwiat, wykonano ręcznie. I te gwiazdki z drobnych brylantów wokół płatków. Ich się nie przetopi... Jak się je wyjmie, będą kupką szkiełek. One świecą tylko w tym naszyjniku. To prawdziwe cacko. - Pan Wojciech był wyraźnie wzruszony. Całe życie pracował, aby wydobywać piękno, a nie je unicestwiać. - Zaraz zobaczę, jaką to ma próbę.

Potarł naszyjnik o jakąś sztabkę, wylał na to kropelkę z czegoś, co wyglądało jak buteleczka z kroplami do oczu, i po chwili usłyszałam:

- Tak jak myślałem, próba 900. Siostro, i nie można, i żal przetopić, lepiej to naprawdę sprzedać przez jakiś dom aukcyjny. Można osiągnąć dobrą cenę, kilkanaście razy wyższą niż wartość złota, którą w sobie mieści. Skontaktujcie się z ofiarodawcą. Macie przecież jego dane... Jemu przecież i tak wszystko jedno.

Zgodziłam się z radą pana Wojciecha. Dla hospicjum zrobiłby wszystko. Przed paroma laty umierał u nas jego brat. Powiedział, że nigdy nie zapomni troski, z jaką opiekowano się najbliższą mu osobą. Od początku akcji darmowo wykonuje dla nas znaczki.
Został jeszcze miesiąc do wręczania Samarytanina...

Wszystko się zgadza, tylko że nikt tego za mnie nie załatwi. Ja, siostra zakonna, która ślubowałam ubóstwo, zostałam wyznaczona w hospicjum do corocznego prowadzenia spraw związanych z przetopem zebranego "złomu". Kierowniczka żartowała, że jako osoba duchowna jestem "najbezpieczniejsza". Poza wszelkim podejrzeniem. Powtórzyła to i dziś, gdy wyprawiała mnie do złotnika autobusem, gdyż nasz hospicyjny grat znowu stał zepsuty w warsztacie.


- Pojedziesz? Nikt nie będzie podŹejrzewał, że uboga zakonnica, wlokąca się autobuŹsem, wiezie w takiej torbie-dziadówce oplombowaną skrzyneczkę ze skarbami... A poza tym, któż by się odważył...


Przez wrodzoną delikatność nie skończyła aluzji odnoszącej się do mej postury. Nie na darmo wołano na mnie 4XL-ka.

Wracając od złotnika, wstąpiłam do biura, by zajrzeć do dokumentacji... Ofiarodawcą był Bogdan Mielnik z osiedla Batorego. Żadnego telefonu, jedynie numer mieszkania. Poznałam po charakterze pisma, że tę pozycję spisała Agnieszka. O Boże, pamiętała o podpisie ofiarodawcy, ale czemu nie zanotowała dokładnie danych, nie wzięła oświadczenia? Czy nie widziała, co ten człowiek jej daje?

Zadzwoniłam do niej.

- Słuchaj, pamiętasz ten naszyjnik z różą? Jest problem. Pan Wojciech nie może go przetopić, bo naszyjnik jest stary i ma dużą wartość. Trzeba znaleźć ofiarodawcę i wydobyć od niego oświadczenie, a właściwie żądanie przetopienia. Może powiedział ci coś szczególnego?
- To było tak: chciałam go zapytać, widziałam, że to coś ekstra, ale on się jakoś dziwnie uśmiechnął... Akurat wtedy przyjechali do nas z telewizji na reportaż o zbiórce, powstało zamieszanie i on zniknął...
- Co to był za człowiek?
- Normalny... Pięćdziesiąt pięć-sześćdziesiąt lat. Bardzo sympatyczny.
- No nic, muszę go odszukać.

Na drugi dzień, po czterech wizytach u chorych, w tym u pana Mariana, który kurzył jak komin, wsiadłam w autobus i pojechałam na Batorego. Kobieta, która usiadła obok mnie, zwróciła się w moim kierunku i znacząco pociągnęła dwa razy nosem. A potem zrobiła minę z kategorii "nie należy się już niczemu dziwić". Do pełni szczęścia brakowało, żebym pachniała alkoholem.

Drzwi otworzył młody mężczyzna.

- Szczęść Boże, czy zastałam pana Mielnika?

Uśmiechnął się i pokręcił głową.

- Musi siostra się wybrać za morze... Przed miesiącem wyprowadził się do Szwecji.

Jęknęłam pobożnie, po czym wyjawiłam mu cel mojej wizyty.

- Mogę dać siostrze numer telefonu. Komórkę też mam, ale chyba nieaktualna, bo nie odbiera.

Wróciłam do biura i zadzwoniłam. W słuchawce odezwał się głos kobiecy, w obcym języku, z pewnością szwedzkim. Jedyne, czym umiałam odpowiedzieć na potok nieznanych mi słów, to:

- Bogdan Mielnik, please...

Niestety, nieskutecznie... Kobieta nadal mówiła coś, czego kompletnie nie rozumiałam. Powiedziałam sorry i odłożyłam słuchawkę. Postanowiłam poprosić o pomoc Gerarda, naszego lingwistę. Zna niemiecki, może coś wskóra.


 
2

Pomysł zbiórki złota na znaczek Miłosiernego Samarytanina zrodził się siedem lat temu. Większość z nas podeszła do niego sceptycznie. Obawialiśmy się, że prawie wszyscy będą się opędzać od wyciągniętych rąk jak od natrętnych much. Myliliśmy się. I to było jedno z najradośniejszych moich zdziwień. Reakcja ludzi, którzy niejednokrotnie przynosili do hospicjum swoje najcenniejsze rodzinne pamiątki, pokazała, że istnieje w nich ogromna potrzeba dawania i dzielenia się z potrzebującymi. Każdy z ofiarodawców, choć dawał tylko gram złota, stawał się "naszym samarytaninem". Teraz mamy ich setki.

Znaczki Miłosiernego Samarytanina wręczamy jednak raz w roku podczas gali w teatrze tylko najhojniejszym sponsorom, dzięki którym nasze hospicjum może w ogóle działać. Wśród nich są tacy, którzy zastrzegają sobie anonimowość, i tacy, którzy pewnie szczycą się wywieszonym w widocznym miejscu odznaczeniem. Nigdy nie wiadomo, w jaki sposób znaczek Samarytanina "dopadnie" człowieka. Może prezes, spoglądając na niego w gabinecie, przypomni sobie, że pieniądze są po to, by się dzielić, i że jesteśmy ludźmi tylko wtedy, gdy podnosimy rannych i czymś ich obdarowujemy. Nigdy - gdy kopiemy ich i depczemy.

Każdy rok przynosi nieprawdopodobne ludzkie historie, które są wrzucane do woreczka na przetopienie. Te historie stapiają się w jedną sylwetkę Miłosiernego Samarytanina.

Miesiąc temu przyniosłam do hospicjum dwie obrączki... Dar od małżonków, którzy przeszli wieczyste zaślubiny i obrączki przestały im być potrzebne...

Śmierci pani Cecylii nie zapomnę nigdy. Trudno zresztą jej odejście nazwać śmiercią. Odwiedzałam tę kobietę w hospicjum domowym przez kilka miesięcy. Wiedziała, że nowotwór przeszedł w fazę licznych przerzutów, i modliła się, aby Pan Bóg pozwolił jej umrzeć - w rocznicę ślubu. Chciała przenieść swoje zaślubiny sprzed lat do wieczności. Już pięćdziesiąt cztery lata była po ślubie... Poprosiła mnie, abyśmy modliły się w tej intencji w naszej wspólnocie. Miała dwójkę dorosłych dzieci i wnuki. Nie znały pragnienia matki. Dla nich to pragnienie mogło być zbyt okrutne. Nie spytałam też, czy mąż wie o jej modlitwie.

Sama była kiedyś pielęgniarką. Patrzyła na swoją syŹtuację bardzo trzeźwo. "Kochanie, widziałam różne śmierci: okrutne, ohydne i chwalebne. Jaką mi da Bóg?"

Zachodziłam do pani Cecylii przez ostatni miesiąc właściwie każdego dnia. Oprócz hospicyjnej pomocy motywem była moja łapczywa chęć spotkania się z nią. Na jej twarzy widziałam zawsze uśmiech. A raczej należałoby powiedzieć, że ona była uśmiechem. Czasami tylko na chwilę poważniała, żeby powiedzieć coś dla mnie szalenie istotnego.

- Pani Cecylio, niech mi pani powie, co robić, żeby się zawsze uśmiechać?

Zdziwiła się, jakby nie wiedziała, o co mi chodzi, i nie zdawała sobie sprawy, że sama nieustannie się uśmiecha. Tak jak ryba nie wie, że pływa w wodzie.

Zbliżał się 12 kwietnia. Rocznica ślubu pani Cecylii i jej męża Adama. Pani Cecylia była coraz słabsza. Jej uśmiech zasypiał na długie chwile. Każde spojrzenie, każde wyszeptane słowo wiązały się z ogromnym wysiłkiem.

W sobotę dotarłam do nich koło południa. Przyniosłam z hospicjum ciasto. Sałatkę chciałam zrobić na miejscu. Miałam już przygotowane warzywa i owoce. Pan Adam bardzo lubił, gdy krzątałam się w kuchni, a po domu roznosiły się smakowite zapachy. Wieczorem na pewno przyjadą dzieci, chciałam, żeby miał je czym ugościć.

Najpierw poszłam jednak oklepać plecy pani Cecylii, by ułatwić jej oddychanie. Ciężko mi było ją unieść. Pomógł mi pan Adam.

- Kochanie, chodź, przytulę cię. - Ujął ją pod pachy, posadził i przytrzymał w postawie siedzącej. A potem powolutku postawił ją na nogi.
- Zatańczymy... Tak marzyłaś, by zatańczyć - powiedział.

Cecylia opuściła głowę na ramię męża i nagle zaczęli się poruszać. Właściwie stali w miejscu, ale pan Adam kołysał tak płynnie jej ciałem, że miałam wrażenie, iż unoszą się nad podłogą, że fruną. Byłam przekonana, że słyszą jakąś niedostępną dla mnie melodię. Widocznie słyszeli te same dźwięki, bo ich oczy, ich twarze płonęły tym samym blaskiem. Ta melodia była w nich. Chyba coś szeptali. Jak długo to trwało? Minutę, dwie? Pan Adam delikatnie stanął u boku małżonki.

- Pomoże mi siostra?

Zaprowadziliśmy ją pod prysznic. Ubraliśmy w białą koszulę nocną.

Leżała w pozycji półsiedzącej. Adam siedział przy niej i głaskał ją po ręce. Poszłam do kuchni. Ogarnął mnie lęk, że wydzieramy Bogu tajemnicę śmierci. On jest panem czasu i życia. Choć sama się przecież modliłam razem z siostrami o spełnienie jej pragnienia. Pani Cecylia nie wypytywała Boga o datę śmierci, nie dowiadywała się, ile życia jeszcze jej zostało. Po prostu chciała umrzeć w rocznicę ślubu.

Nie zauważyłam, kiedy pan Adam stanął w drzwiach kuchni.

- Siostro, ona chyba odchodzi - powiedział ze spokojem.

Poszłam za nim. Dotknęłam jej przegubu. Tętno było niewyczuwalne.

Zapaliłam świecę i zaczęłam odmawiać koronkę. Pan Adam klęczał przy łóżku i trzymał ją za rękę.

W pewnym momencie Cecylia westchnęła... Jej twarz na moment wykrzywił grymas, ale po chwili znowu pojawił się na niej uśmiech.

Pan Adam przytulił głowę do jej piersi i tak trwał długą chwilę. Zamknęłam oczy. Czułam, że nie mam prawa uczestniczyć do końca w tej tajemnicy. I nagle usłyszałam śpiew.

"Gołąbku mój, długo cię szukałem,
Zbuduję dom dla ciebie w dzień,
A nocą zasieję gwiazdy, co ich nazrywałem,
Aby wzeszło niebo dla ciebie".

Pan Adam wpatrywał się w nią, nieobecny... Byłam przekonana, że choć patrzy na jej zwłoki, widzi jej odmienioną postać, ani młodą, ani starą - niebiańską.
Nie mogłam opanować łez.

- Siostra płacze? Cecylia jest teraz najszczęśliwszym człowiekiem. Mówiła, że skoro siostra jej pomaga, Pan Bóg ją wysłucha. Ona Mu ufała. Zawsze mi mówiła, że Bóg nie objawia się w odpowiedziach, ale w pytaniach. To mi dużo pomogło. Ale dzisiaj Bóg objawił się w odpowiedzi.

Zrozumiałam, że musiał znać pragnienie żony. Że wspólnie tego pragnęli. Siedział i patrzył na spokój malujący się na twarzy Cecylii.


- Tę samą piosenkę - odezwał się po chwili - śpiewałem jej pięćdziesiąt pięć lat temu, po ślubie, gdy ją przenosiłem przez próg naszego domu... jeszcze niewykończonego. Całe nasze życie tu upłynęło. Patrzę w te drzwi i widzę nas. Chwile nie są ulotne. - Pokręcił głową. - Widzę każdą chwilę... One są wiecznością...


Zamilkł. Usta mu zadrżały.


- Muszę zadzwonić po lekarza - rzekł, jakby w obawie, że się rozklei. - Niedługo powinni przyjechać Marek i Julita. Cecylia nie powiedziała im o naszym pragnieniu. Dzieci czekały na jej wyzdrowienie. Próbowały ją pocieszać... Wiedział o nim tylko ksiądz Tobiasz, siostra i ja... Była taka szczęśliwa, że poznała siostrę. "Nieraz te najważniejsze spotkania następują u kresu życia". Tak mówiła...

Poszedł zadzwonić. Usiadłam przy łóżku i patrzyłam na jej nieprawdopodobny uśmiech. Zawsze go miała. Pomyślałam, że już za życia musiała widzieć to co teraz... Powróciły w jednej chwili nasze rozmowy. "Ten, kto chce przeniknąć tajemnicę śmierci, daje dowód swojego prostactwa" - powiedziała mi niedawno, gdy ją spytałam, czy sądzi, że można poznać pośmiertny los człowieka po sposobie, w jaki umiera. "Nie wiem, czy będę miała łaskę spokojnej śmierci, ale wiem, że potem wszystko będzie dobrze. Wszystko dobrze się skończy. Cierpienie jest tajemnicą... Może Bóg nie ma wszechmocy, żeby je usunąć, ale ma wszechmoc miłości, by współcierpieć z człowiekiem".

Byłam pewna, że kiedy mi to mówiła, przeniknęła mnie. Znała moje pytania.

Uścisnęła delikatnie moją dłoń.

"Czuję, jak On mnie kocha w moim bólu..."

- Siostro - usłyszałam nagle. - Cecylia prosiła, żeby kiedy umrze, ofiarować hospicjum jej obrączkę. Powiedziała: "Może będzie z tego Samarytanin albo może kupią za nią okno. Chciałabym być oknem w jej hospicjum".

Mówił to opanowanym głosem. Nagle zdjął swoją obrączkę i obie położył na mojej dłoni...

- Te obrączki pewnie nie mają wielkiej wartości. Ale może dwie?
- Nie chce pan ich zachować na pamiątkę?
- Nie potrzebuję obrączek, by pamiętać. Ja jestem z nią... Tam... Trochę to dziwne uczucie, kiedy jedna połowa człowieka jest w niebie, a druga na ziemi.


 
3

Rano zadzwoniliśmy z Gerardem do Szwecji.

Włączyła się automatyczna sekretarka. Najpierw po szwedzku, a potem po polsku. Nagraliśmy informację w dwóch językach, że szukamy kontaktu w sprawie ofiarowanego naszyjnika.

Koło południa przyszła Jadzia - należy do komisji liczącej pieniądze ze zbiórki. Dzisiaj od rana trwa całodzienna akcja zbierania do puszek na rzecz hospicjum. Złoto na znaczek Samarytanina zbieramy co roku przez dwa miesiące. To znaczy przyjmujemy je w hospicjum. Nie każdy jednak ma precjoza ze szlachetnych metali. Zatem co roku w mieście kwestują dziesiątki wolontariuszy, uczniów szkół. Chodzą z puszkami, do których można wrzucić choćby grosik. Ludzie przez te parę lat zbiórek zobaczyli, że nieważne, jak wielka jest ofiara - ważne, że otwiera serce. "Daję, bo chcę się pochylić nad leżącym - jak Samarytanin. Nie interesuje mnie, kto zranił i jak zranił tego człowieka, dlaczego cierpi, kto zawinił. Samarytanin pochylił się i dotknął jego rany, a potem jeszcze wziął za niego odpowiedzialność".

Podobnie jak podczas zbiórki złota, także na ulicy dzieją się rzeczy cudowne. Ludzie przekraczają siebie. Nie wiem, co mnie w ciągu tych lat wzruszyło najbardziej. Niepełnosprawny, który od dziewięciu lat nie wychodził z domu, zadzwonił, by odebrać jego dar na hospicjum - dwie torebki makaronu, kilogram mąki i paczkę cukru. Żebrak spod Świętego Michała, który kilkakrotnie donosił do hospicyjnej puszki użebrane w czapkę grosiki. Czy kelnerka, która wraz z właścicielem restauracji wyszła z tacą gorących przekąsek dla kwestujących od kilku godzin wolontariuszy.

Jadzia oprócz zebranych pieniędzy przyniosła trzydzieści jajek. Dostała je od mężczyzny, który akurat wyszedł ze sklepu, gdzie wydał wszystkie pieniądze.

- Muszę być dzisiaj z wami, ale nie mam przy sobie złotówki. Przyjmiecie?

Po południu podjęłam jeszcze jedną próbę połączenia się z Bogdanem Mielnikiem. Wystukałam numer i wzięłam głęboki wdech. Odezwał się mężczyzna. Nareszcie!

- Czy mogłabym rozmawiać z panem Mielnikiem, mówi siostra Łucja....
- Witam siostrę, szczęść Boże... - miał miły głos.


Przedstawiłam mu jeszcze raz problem. W sposób bardziej wyczerpujący niż na sekretarce. Słuchał, nie przerywał. Kiedy skończyłam, odpowiedział tonem wykluczającym wszelki sprzeciw:

- Proszę siostry, ja znam jego wartość. Ale postanowiłem go ofiarować wam. Proszę go przetopić na Samarytanina... Tak, oświadczenie przyślę faksem.


Czułam, że nie ma tu miejsca na dyskusję. Próba pytania o motywy takiej decyzji byłaby przekroczeniem wyznaczonych przez niego granic. Dał mi między wierszami do zrozumienia, że zrobił wiele, pozwaŹlając mi zbliżyć się do tajemnicy. Ale na pewno nie pozwoli jej dotknąć.

Siedemnastoosobowa komisja liczyła do nocy zebrane pieniądze. W przerwie zjedliśmy kolację. Irina przygotowała szaszłyki po kazachsku i oczywiście jajecznicę. Pączki na deser dowieźli ze "Śnieżki". Złożyliśmy podpisy pod zestawieniem zebranych kwot i pieniądze "pojechały" do banku. Położyłam się spać o trzeciej nad ranem.

Śniła mi się mama. Chyba płakałam przez sen. Sen? Wszystko w nim właściwie działo się tak jak naprawdę. Śniła mi się jej śmierć, od której uciekałam.

Moja mama była pobożną kobietą. To, że znalazłam się w zakonie, w pewien sposób zawdzięczam właśnie jej. Oczywiście, jak wiele zakonnic, marzyłam przedtem o mężu, gromadce dzieci, o domku z ogródkiem. I nagle dopadł mnie głos...

Matka miała trzy córki. Cieszyła się, że jedna pójdzie służyć Bogu. Nieraz powtarzała, że wymodliła moje powołanie. Nie protestowałam, choć wiedziałam, że to Bóg mnie powołał, a nie matka posłała.

Kilka lat po moim wstąpieniu mama zachorowała na zwłóknienie wątroby. Była przy niej Wanda. Beata wyemigrowała do Australii, od tej pory jej nie widziałam.

Mama umierała półprzytomna. Opanowana niewyobrażalnym lękiem. Przez parę godzin wyrzucała z siebie dwa słowa: "Jezu, ratuj...". Ale nawet ten akt strzelisty zaczął się w końcu rozpadać na pojedyncze głoski. Nie miała już słowa, którym mogłaby się obronić przed paraliżującym strachem. Drżała i jęczała. W pewnym momencie zaczęła krzyczeć: "Daj go!". Patrzyłyśmy z siostrą bezradnie po sobie. W końcu zrozumiałyśmy, że woła o swój stary, leżący na stoliku krzyżyk od Pierwszej Komunii świętej. Kiedy go jej podałam, przycisnęła go obiema rękami do brzucha i dalej jęczała. Pomyślałam, że chce, aby ten krzyżyk z dzieciństwa wszedł w nią i narodził się. Może ból rodzenia trwa krócej.

Kiedy przyjechałam na kilka dni przed jej śmiercią, była jeszcze świadoma. Spojrzała na mnie ze łzami, jakby chciała mnie odepchnąć. Zdarzało się, że chorzy tak reagowali na mój widok. Spodziewali się pielęgniarki, a tu wyrok... Zakonnica - u niektórych budziłam te same skojarzenia co ksiądz. Byłam półksiędzem, zwiastunem końca.

Ale mama, która wymodliła moje powołanie?

Nie mogłam się pogodzić. Dlaczego mnie teraz odtrąca? Myślałam, że pomogę jej przejść na drugą stronę życia. Towarzyszyłam tylu ludziom przy śmierci... Śmierć nas zbliżała. A matka nie chciała mnie widzieć. Żyjąc w zakonie, straciłam z nią kontakt. Starałam się ją odwiedzać, ale nie zauważyłam, że między moimi krótkimi wizytami ona gdzieś odeszła...

Nie tak wyobrażałam sobie nasze rozstanie. Czułam ją, ale jej nie rozumiałam...

Na krótko przed śmiercią zaczęła krzyczeć. "Dlaczego mnie nie chcą wpuścić? Pukajcie! Niech mnie wpuszczą. Dlaczego tu jest tak ciemno?" Popatrzyłyśmy na siebie z Wandą, obie skrępowane tą sytuacją. Prośba mamy ocierała się o magię. Mama spojrzała na nas z wyrzutem. Odmawiałyśmy jej jedynej pomocy. "Pukajcie!" - wyszeptała błagalnie. Zaczęłyśmy pukać, najpierw nieśmiało w ramę łóżka - wyraźnie ją to uspokoiło. Wanda płakała. Pukałam i szeptałam różaniec. Pukanie stało się moją modlitwą. Pierwszy i ostatni raz w życiu.

Byłam dziesiątki razy z umierającymi. Nie pamiętam śmierci, która byłaby tak odarta z majestatu jak śmierć mojej mamy. Jej śmierć wydała mi się niemal... zniewagą.

Kiedyś koleżanka pielęgniarka powiedziała mi, że gdy na początku jej pracy w hospicjum ktoś umierał, myślała, że to już koniec, kres wszystkiego. "Teraz zmieniłam zdanie - dodała. - Nie dlatego że ktoś mi coś wytłumaczył, ale po prostu pod wpływem tego, co widziałam".

Czy śmierć mojej mamy mogła doprowadzić do wiary?


 

4

Dzisiaj przyjechali Belgowie. Przywieźli pięć tysięcy euro. Zarobione, "stworzone" przez nich specjalnie dla naszych chorych. Co roku przygotowują przedstawienie teatralne, z którego całkowity dochód przeznaczają na ten cel. Nie są zawodowymi aktorami, stali się nimi, żeby pomagać innym. Gdzieś w obcym kraju ktoś przez cały rok myśli, jak pomóc nieznanym sobie ludziom tylko dlatego, że zachorowali...

Tym razem przedstawią swój spektakl także w Polsce, podczas gali Miłosiernego Samarytanina. Wieczorem będą mieli próby w teatrze. Mam nadzieję, że zdążę.

Odebrałam od mechanika naszego hospicyjnego grata. Muszę zawieźć naszyjnik do pana Wojciecha. Od kilku minut przypatruję się złotej róży wyczarowanej przez nieznanego mistrza. Pajęczyna koronek utkana kiedyś, aby podkreślać piękno kobiety, wkrótce przestanie istnieć. W pewnym momencie pomyślałam, że trzeba by go sfotografować. Zrezygnowałam jednak z tego pomysłu. Nie jestem panią świata zaklętego w złotych filigranach. Nie mam prawa zastanawiać się, jakie dzieje kryjące się w tym naszyjniku mają odrodzić się w Miłosiernym Samarytaninie. Bogdan Mielnik musiał mieć swój powód.

Tylko co zrobić z gwiazdkami, z tą kupką szkiełek, która po nim zostanie?
 

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną