Żeby taka ekspedycja miała jakiekolwiek szanse powodzenia, ekipa musi przejść trening, mieć odpowiedni do warunków ekwipunek, a jej przewodnik – mapy i plan wspinaczki. Jeśli zabraknie któregokolwiek z tych elementów – ryzyko porażki jest zbyt wielkie, żeby w ogóle wyruszać w drogę. W zmaganiach z Szekspirem w Teatrze Na Woli zabrakło nie jednego, ale wszystkich tych elementów.
Już lista alpinistów nakazywała czujność. Na wyprawę ruszyć mieli nie doświadczeni pogromcy teatralnych ośmiotysięczników, ale taternicy mający na swoim koncie jedynie serialowe pagórki. Ich atutami w nierównej walce z górą miały być, zdaje się, świeżość i brawura. Zdaje się, bo na scenie nie było po nich śladu; zastąpiły je rozpaczliwe próby ratowania się: szarżowanie, przesadzona gestykulacja, krzyk – panika ogarnęła także bardziej doświadczonych uczestników wyprawy. W takiej sytuacji do akcji wkroczyć powinien szef ekspedycji: pokazać mapy, przedstawić plany – nie trzeba przecież należeć do związku alpinistów, żeby wiedzieć, że każdą górę można zdobyć na kilka sposobów. Przebieg wyprawy w Teatrze Na Woli wskazuje, że jej szef reżyser Andriej Konczałowski żadnej wizji zdobycia góry nie miał, raczej chciał ją wziąć z marszu, krok po kroku, litera po literze. To nie tylko nie wystarczy, żeby zatknąć proporce na szczycie, grozi też zagubieniem się ekipy w gąszczu znaczeń, na przełęczach sensów. Z żywiołem o nazwie Szekspir nie ma żartów.