Ludzie i style

Pompowanie piłki

Zbigniew Boniek o kulisach Superligi i chorobach piłki nożnej

Zbigniew Boniek Zbigniew Boniek Łukasz Grochala/Cyfrasport / Newspix.pl
Rozmowa ze Zbigniewem Bońkiem, prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej, o kulisach narodzin i upadku Superligi, chorobach współczesnej piłki i marginalizacji futbolu w wydaniu narodowym.
„Jeśli kluby w dalszym ciągu będą wydawały tyle, co teraz, system tego nie wytrzyma”.Polityka „Jeśli kluby w dalszym ciągu będą wydawały tyle, co teraz, system tego nie wytrzyma”.

MARCIN PIĄTEK: – Zamach stanu najbogatszych klubów z ligi angielskiej, włoskiej i hiszpańskiej trwał raptem trzy dni. Pomysł Superligi już jest historią. Po co im to było?
ZBIGNIEW BONIEK: – Sam się zastanawiam. To nie miało prawa się udać. Chodziło o to, by wzorem amerykańskich zawodowych lig stworzyć rozgrywki zamknięte i elitarne, w których najbogatsi mają zagwarantowany udział. Niezależnie od wyników. Tylko dlatego, że ich własnym zdaniem są magnesem dla kibiców i sponsorów. To był pomysł całkowicie obcy europejskiej kulturze, tradycji i emocji futbolowej, gdzie na szczęście wciąż obowiązuje zasada, że przywilej uczestnictwa w Lidze Mistrzów trzeba najpierw wywalczyć w krajowych rozgrywkach.

Dla większości bogatych klubów, w których roi się od gwiazd, to formalność.
Którą jednak trzeba spełnić. Koniec i kropka.

Mówi się, że to presja kibiców i polityków, też w końcu będących kibicami oraz umiejących liczyć wyborcze głosy fanów futbolu, zadziałały.
Mam wrażenie, że pomysłodawcy Superligi sami najbardziej przyczynili się do skompromitowania tej idei. Jeszcze bardziej od treści zaskoczyła mnie forma. Tak kontrowersyjne i rewolucyjne pomysły trzeba umieć sprzedać. A tu ni stąd, ni zowąd pojawiła się wiadomość, że powstaje jakaś Superliga i rusza od najbliższego sezonu. Zamiast przedstawić solidną prezentację i powiedzieć: Liga Mistrzów w tej formule kończy się za trzy sezony, europejski futbol ma problem z zadłużeniem, jednak my wiemy, jak zarabiać więcej, i owszem, chcemy tych pieniędzy dla siebie, ale podzielimy się częścią zysków z klubami znajdującymi się poza Superligą – zadziałano metodą faktów dokonanych. Czyli: opuszczamy Ligę Mistrzów, bawimy się sami. Nawet logo nie mieli. Totalna amatorszczyzna.

Wytrwałością też nie zgrzeszyli. Wystarczyła groźba wykluczenia secesjonistów z krajowych rozgrywek i zamknięcia drzwi reprezentacji narodowych przed grającymi w Superlidze piłkarzami, by zmiękli.
No i wyszło na jaw, że właściwie nie są dla siebie oparciem. Nie mówią jednym głosem, nie darzą się zaufaniem. Ponoć pracowali nad tym projektem trzy lata. Pierwsze pytania, jakie powinni sobie zadać: z czym się możemy zderzyć? Co nam grozi? Słyszę teraz, że są zdziwieni, bo mieli opinie prawne, z których wynikało, że UEFA ma niewielkie pole manewru, jeśli chodzi o sankcje. Wygląda na to, że zapłacili za takie opinie, jakich oczekiwali. A tu przecież nie trzeba wielkich prawniczych analiz, by dojść do wniosku, że nie można sobie, ot tak, z dnia na dzień, opuścić Ligi Mistrzów. Przecież obowiązują umowy, chociażby na prawa telewizyjne. Zapłacono za nie fortunę właśnie dlatego, że w tej Lidze Mistrzów grają np. Barcelona, Real i Juventus.

To skąd to zaćmienie i fatalna kalkulacja?
Presja finansowa. Bo ci giganci europejskiej piłki stoją na glinianych nogach. Są potwornie zadłużeni. Inter ma 630 mln euro manka, Juventus 450, Manchester United 580, Real 900, Barcelona niemal 1,2 mld. Nie da się tego przykryć ani wymazać. Trzeba szukać sposobów na obsługę długu. A że pojawił się podmiot gotów zainwestować w ten projekt właściwie od ręki [bank JP Morgan, który zadeklarował wyłożenie 5 mld euro – red.], to się skusiły.

Przecież było do przewidzenia, że ta orgia wydatków na transfery piłkarzy i ich pensje tak się skończy.
Proszę mnie nie pytać, jak to jest możliwe, że się ma w kieszeni 10, a wydaje 20. I to w nieskończoność.

Wychodziłoby na to, że największymi klubami na świecie rządzą dyletanci.
Raczej ludzie owładnięci manią sukcesu. Za wszelką cenę. Poza tym powagę ludzi często określamy na podstawie stanowisk, jakie piastują. A potem się okazuje, że zdecydowały koneksje, znajomości, ktoś ich wprowadził, awansował.

Albo rządzą klubem prawem dziedziczenia. Jak choćby Andrea Agnelli w Juventusie.
Bycie dziedzicem to jedno, ale Andrea to przecież inteligentny i świetnie wykształcony człowiek. Z tym że jeśli chodzi o zarządzanie piłkarskim biznesem, jakoś mu nie idzie. We Włoszech wszyscy sobie zadają pytanie: jak to możliwe, że Juventus, czyli drużyna, która w ostatnich 11 latach dziewięć razy zdobyła mistrzostwo kraju, etatowo gra w fazie pucharowej Ligi Mistrzów, była w półfinałach, a nawet dwa razy w finale, ma największe zadłużenie w swojej historii.

To żadna tajemnica. Wydali krocie na transfer Cristiano Ronaldo, płacą mu ponad 30 mln euro rocznie, a utrzymanie całego zespołu kosztuje fortunę.
I bilans się nie zgadza. Przy okazji transferu Cristiano mówiło się, że cała włoska piłka skorzysta, bo ludzie będą zapełniać stadiony, chcąc zobaczyć go na żywo w akcji. Ale to Juventus płacił i co z tego ma? W Lidze Mistrzów wygrywają inni. Wie pan, co mnie jeszcze dziwi? Że władze klubu sprawiają wrażenie oderwanych od rzeczywistości: mają kilkaset milionów euro długu, a chcą kupić Kyliana Mbappe, na którego trzeba wydać minimum 200 mln euro. Znów uruchamia się logika: zadłużę się, trudno, najwyżej ściągnę jakiś fundusz albo wykonam sztuczkę księgową. Ale wygram tę Ligę Mistrzów. To jest właśnie ta obsesja sukcesu, która przesłania zdrowy rozsądek.

Co więc oznacza fiasko pomysłu Superligi?
Po pierwsze, wydaje mi się, że już na dobre zniknął straszak tzw. potęg, że odejdą, stworzą własne rozgrywki. Odbili się z hukiem od ściany, stracili do siebie zaufanie, którego prędko nie odbudują. Ale problem pozostał. Jeśli kluby w dalszym ciągu będą wydawały tyle, co teraz, system tego nie wytrzyma. Źródła przychodów mają cztery: transfery, prawa telewizyjne, sprzedaż produktów oznaczonych firmowym logo, no i bilety – z powodu pandemii utracone.

Czyli trzeba je zmusić, by zaciskały pasa. Władze europejskiej piłki już jakiś czas temu poznały się na niegospodarności zarządców klubów i wprowadziły mechanizm finansowego fair play (FFP). Zakłada on, że dochody muszą bilansować się z wydatkami, a deficyt nie może przekroczyć 30 mln euro w ciągu trzech lat. Na czas pandemii zawieszono jego egzekwowanie, biorąc pod uwagę tarapaty, w jakie wpadły kluby. Ale te gigantyczne długi teoretycznych udziałowców Superligi nie powstały w ciągu covidowego roku. Wniosek z tego, że FFP to martwy przepis.
Wiadomo, że ten rygor był omijany. Tak to jest, gdy wprowadza się przepisy wbrew woli tych, którzy mają się im podporządkować. Przeciwnicy tego rozwiązania argumentowali, że klub jako spółka prawa handlowego może być wyłącznie związany przepisami prawa krajowego. I dopóki działa w jego granicach, nie chce dodatkowych ograniczeń.

Ale z drugiej strony polskie doświadczenia budzą we mnie wiarę w sens odgórnie narzuconych reguł gry. Stworzony w Polskim Związku Piłki Nożnej system licencyjny sprawił, że finanse klubów się uzdrowiły. Praktycznie rzecz biorąc, zniknął problem upadłości, poślizgi wypłat dla piłkarzy albo zaległości zdarzają się rzadko. Kwestia twardego egzekwowania przepisów. Choć oczywiście najlepiej byłoby, gdyby w klubach zapanowała samodyscyplina, gdy idzie o wydatki.

Skoro właściciele klubów są opętani obsesją zwycięstw, może refleksja powinna wyjść od samych piłkarzy? Może powinni powiedzieć: zgadzam się na radykalne cięcie pensji, bo nie mogę narażać mojego pracodawcy na upadek.
No tak, gdyby zarabiali 30 proc. mniej, wciąż byliby milionerami. Powiedzmy sobie jasno: piłkarze wykorzystują fakt, że właściciele klubów mają obsesję zwycięstw. Załóżmy, że usługi futbolowe jakiegoś napastnika są warte kwotę X, ale ktoś deklaruje, że zapłaci mu cztery razy więcej, byle tylko pochwalić się transferem i uprzedzić konkurencję. Byłby głupi, gdyby nie wziął.

Też byłem piłkarzem i chciałem zarabiać jak najwięcej. Każdy ma aspiracje, chce się bogacić, żyć w luksusie – to ludzki odruch. To nie piłkarze są źródłem problemu.

Czyżby? W okienkach transferowych aż kipi od informacji o złych emocjach podczas negocjacji. Można odnieść wrażenie, że podstawowym instynktem piłkarza jest chciwość. A potem to się kończy tak, że piłkarz Arkadiusz Milik, jakkolwiek by było reprezentant Polski, tak długo stawia sprawę na ostrzu noża, aż jego pracodawca, w tym przypadku Napoli, odstawia go od składu. I przez pół roku nie gra w piłkę.
Arek nie prosił mnie o radę, ale gdybym był na jego miejscu, podpisałbym dłuższy kontrakt, zgodził się na zawarcie w nim wysokiej sumy odstępnego i potem na boisku starał się sprawić swoją grą, by znalazł się na mnie kupiec skłonny wyłożyć te miliony. Miałbym spokój. Ale zaraz, chyba trochę zboczyliśmy z tematu. Gdzie Milik, a gdzie Superliga?

Bo to naczynia połączone. Piłkarze są chciwi, kluby płacą im krocie, wpadają w spiralę zadłużenia. Może w takim razie wyeliminować z łańcucha pokarmowego agentów piłkarzy. Mają opinię pijawek, które windują ceny na rynku. Słusznie?
Ja nie mam nic przeciwko menedżerom piłkarzy, pod warunkiem że grają fair i mądrze używają argumentów negocjacyjnych. Teraz piłkarze stali się wygodni – zdecydowana większość z nich ma agentów właśnie od sterowania karierą. Wielu mówi: o kierunku transferu zdecyduje mój menedżer, ja myślę tylko o grze w piłkę. Dziwne. Ja korzystałem z usług Antonio Caliendo, któremu jasno powiedziałem: załatw mi Romę. Mój trzyletni kontrakt z Juventusem dobiegał końca, a że to Roma była pierwszym klubem, który się po mnie zgłosił, gdy już wreszcie w wieku 26 lat mogłem wyjechać z Polski, chciałem w końcu dla nich grać. Problem polegał na tym, że te 2 mln dol., na które wycenił mnie Centralny Ośrodek Sportu, Roma chciała rozłożyć na trzy raty, a Juventus zadeklarował, że zapłaci od razu. Powiedziałem więc prezydentowi Romy Dino Violi: jeśli za trzy lata oferta będzie aktualna, zagram dla was. To ja decydowałem, gdzie chcę grać, a Antonio miał użyć swoich argumentów, by wynegocjować dla mnie jak najlepszy kontrakt.

Piłkarze żądają astronomicznych płac, agenci są niezbędni, właściciele klubów mają obsesję sukcesu i tracą rozum, wydając pieniądze. To może uratować piłkę za pomocą salary cap, czyli odgórnie narzuconego limitu na pensje piłkarzy. Można wydać na nie, powiedzmy, 50 proc. przychodów i koniec.
Jeśli pan to przeforsuje, gwarantuję panu wielką karierę w strukturach piłki (śmiech). Niby się o tym mówi, ale to by wymagało konsensu. A widzę przecież, jaki jest popyt na usługi adwokatów szukających luk i ucieczek od obowiązujących zasad.

Nie uważa pan, że fatalna atmosfera wokół futbolu zniechęca do niego ludzi? Że mają dość rozpasania, chciwości, nieumiarkowania wielu gwiazd piłki w epatowaniu luksusem. Buntują się przeciw mundialowi w Katarze, gdzie przy budowach stadionów zginęło ponad 6 tys. najemnych pracowników. Można tam grać i zachować twarz?
Jeśli chodzi o Katar, proszę pytać tych, którzy zdecydowali o lokalizacji tam mundialu. Przecież mundiale od zawsze rozgrywane są latem, to właściwie warunek ubiegania się o organizację. A od początku było jasne, że na Półwyspie Arabskim o tej porze roku jest piekło i nie da się grać w piłkę [w efekcie turniej odbędzie się w grudniu 2022 r. – red.]. Wiadomo było, że postawienie stadionów na pustyni pociągnie za sobą olbrzymie koszty, że będzie wymagało pracy najemników. No, ale nikt nie przypuszczał, że na budowach będą ginąć ludzie.

Powtórzę pytanie: wypada brać udział w święcie ufundowanym przez szejków na tragedii tysięcy ludzi?
Na razie reprezentacja gra w eliminacjach. Mamy swoje zobowiązania… Skupiamy się na mistrzostwach Europy. Pomysł, by turniej rozegrać w 12 miastach, jest trudny do realizacji. Nie tylko dlatego, że pandemia wymusza zmiany w kalendarzu, wprowadza chaos. My właśnie dowiedzieliśmy się, że nie będziemy grać w Bilbao i Dublinie, ale w Sewilli i Sankt Petersburgu. Trzeba szukać nowej bazy, zmieniać plany, a to nie sprzyja spokojnym przygotowaniom. Mistrzostwa powinny mieć swoje serce, swojego gospodarza, który zadba o atmosferę, weźmie odpowiedzialność za sprawny przebieg turnieju, zwłaszcza w tak trudnych covidowych czasach. A tak będą wszędzie i nigdzie. Półfinały i finał w Londynie, teoretycznie bez Anglików – kogo to będzie tam obchodziło?

Eksperymenty z imprezami mistrzowskimi i upychanie w kalendarzu nowych terminów na mecze klubowe kosztem czasu na mecze reprezentacji to dowód, że futbol w wydaniu narodowym jest spychany na margines. To nieodwracalne?
Niestety, konflikt interesów jest widoczny gołym okiem. Właśnie mamy za sobą trzy eliminacyjne mecze reprezentacji w niespełna tydzień – można powiedzieć, że tak źle nigdy nie było. Coraz częściej słyszy się o przesycie piłki klubowej. Wydaje się, że coś z tym trzeba zrobić. To jednak w końcu mecze reprezentacji, a nie klubów, budzą duże narodowe emocje, mają swoją społeczną wagę. Tego nie można ignorować i trzeba walczyć o miejsce w kalendarzu dla reprezentacji, bo w przeciwnym razie uwaga kibiców się ulotni, a piłka zrobi kolejny krok wstecz.

Może ludzie powinni sobie uświadomić, że emocje, które odczuwają w związku z turniejami mistrzowskimi, są nieuzasadnione? Bo prawdziwą wartość piłkarza poznaje się w klubie, a zwycięzcą mistrzostw wcale nie zostają najlepsi.
To od dawna nie są turnieje najlepszych. Wygrywają najmniej poszkodowani po sezonie i najbardziej zmotywowani. Czasu na budowanie formy nie ma, tak samo jak na regenerację zawodników. Jestem ostatnim, który użalałby się nad piłkarzami, w końcu mają dostęp do różnych narzędzi i fachowców od regeneracji, ale faktem jest, że na zgrupowania przed wielkimi turniejami na ogół przyjeżdżają wypruci po sezonie klubowym.

Skoro mamy do czynienia z zarządzaniem grupą ludzi, którzy swoją grę w turnieju traktują jak zło konieczne i marzą o urlopach, to chyba nie ma większego znaczenia, czy będzie nimi dowodził Jerzy Brzęczek czy Paulo Sousa.
Chwileczkę, trochę się pan zagalopował. Sugeruje pan, że moja decyzja o tym, by podziękować Jurkowi i zastąpić go Paulo Sousą, była nieprzemyślana. Nie lubię wracać do tego tematu, ale powtórzę: uważam Brzęczka za bardzo dobrego fachowca, ale atmosfera wokół drużyny prowadzonej przez Jurka była zła. Nie było optymizmu, wylewał się hejt, piłkarze stali się bohaterami memów. A selekcjoner musi umieć na to odpowiedzieć, zarządzać kryzysem, jako osoba publiczna nie może robić uników. Obawiałem się, że zaraz się odwrócą sponsorzy i kibice. Musiałem zareagować.

ROZMAWIAŁ MARCIN PIĄTEK

***

Zbigniew Boniek – rocznik 1956, były piłkarz Widzewa Łódź, Juventusu Turyn i Romy. Zdobywca Pucharu Europy i Pucharu Zdobywców Pucharów (z Juventusem). Brązowy medalista mundialu 1982. Jesienią kończy drugą kadencję prezesa PZPN. Na zakończonym niedawno kongresie UEFA został wybrany na stanowisko wiceprezydenta federacji.

Polityka 18.2021 (3310) z dnia 26.04.2021; Kultura; s. 115
Oryginalny tytuł tekstu: "Pompowanie piłki"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama