Nie tak dawno tygrysy, teraz puma. Wielkie koty, których posiadacze weszli w jakąś kolizję z prawem, budzą nadzwyczajnie silne społeczne emocje. Wiadomo, lubimy koty, tych sporo mniejszych mamy w Polsce podobno ponad 6 mln. Śledziliśmy więc los tygrysów, których transport na niemal pewne zatracenie udało się zatrzymać na przejściu granicznym z Białorusią. Wtedy trzymaliśmy kciuki za lekarzy, urzędników i ogrody zoologiczne niosące pomoc wiezionym w fatalnych warunkach drapieżnikom. Puma, poszukiwana m.in. przez antyterrorystów, też trafiła do ogrodu zoologicznego, ale wcześniej była czule drapana za uchem.
Dzikie koty do hodowli? Rzadkość
Jej sytuacja wzbudziła falę empatii, bo różniła się od tygrysiej o tyle, że jej właściciel traktował ją znacznie lepiej, ale – jak transportujący tygrysy – też nie zadbał, by rzecz potoczyła się lege artis, latami unikał wręcz kontaktu z powiatowymi lekarzami weterynarii. Dawał pumę do potrzymania np. na smyczy przypadkowym osobom, miał też przetrzymywać zwierzę w warunkach uznanych przez specjalistów za nieodpowiednie, wreszcie nie podporządkował się wyrokom sądów, w tym o przepadku Nubii na rzecz skarbu państwa.
Obie historie pokazują, że posiadanie dla własnej uciechy dużych kotowatych jest poza wąskim katalogiem przypadków pomysłem zawsze fatalnym. Ma sens hodowanie wielkich kotów z zagrożonych gatunków w ogrodach zoologicznych, jeśli ich dzika populacja stoi w obliczu wymarcia. Osobniki z niewoli mogą być ostatnim rezerwuarem gatunku, tą drogą udało się zwrócić naturze wiele innych gatunków, np. żubry. Przypadek drugi to historia pumy i tygrysów – tak długo, jak dzikie koty będą odbierane ich nieodpowiedzialnym właścicielom lub mającym złe intencje, muszą istnieć specjalnie przygotowane azyle, mogące wielkie koty przechować. I po trzecie: leczenie zwierząt dzikich chorych lub rannych, zwłaszcza skrzywdzonych przez człowieka, np. w Polsce rysi postrzelonych albo wyjętych z wnyków. I chyba tyle.
Czytaj też: Weterynarze z Przemyśla ratują dzikie zwierzęta
Puma to nie kot domowy
Reszta okoliczności (typu: chcę spać z pumą w łóżku albo pochwalić się znajomym) powinna być wykluczona. Choćby dlatego, że są po prostu niebezpieczne. Tygrysom i lwom daleko do dachowców i innych mruczków. Napadają z fatalnym rezultatem na swoich opiekunów w ogrodach i cyrkach, jest też zawsze pewne ryzyko, że uciekną i wytworzą dodatkowe zagrożenie. Nawet nie samymi kłami i pazurami – budzą taką grozę, że w ich ewentualne poszukiwania angażuje się duże siły i środki. 20 lat temu śmiertelnie został postrzelony lekarz weterynarii biorący udział w obławie na tygrysa, który w Warszawie uciekł z cyrku Korona.
Teraz też pumy szukano z użyciem helikoptera i antyterrorystów, pewnie także ze względu na wojskową przeszłość jej właściciela i to, że pracownikom zoo, którzy przyjechali z wyrokiem sądu po pumę, z nożem w ręku zapowiedział, że po wykonaniu wyroku zrobi sobie krzywdę.
Czytaj też: Walczmy wspólnie o cyrk bez zwierząt!
Towarzystwo zwierząt. Byle domowych
Pewniejsze jest co innego: hodowla i sprzedaż zbyt wielu zwierząt – to reguła w przypadku psów rasowych, przerabianych na lekarstwa tygrysów czy efektownie ubarwionych bądź ładnie śpiewających ptaków – otoczona jest strefą mrocznego cierpienia wykorzystywanych w rozrodzie zwierząt. A w sytuacji gatunków występujących dziko wytwarza dodatkową presję, by je łowić, próbować rozmnażać i sprzedawać. Jakie to przynosi efekty, widać na Jawie. Indonezyjczycy mają fioła na punkcie ptaków śpiewających i dziś na wyspie jest więcej ptaków w klatkach niż na wolności, a wiele gatunków zwyczajnie wytępiono lub doprowadzono na skraj przepaści.
Między innymi z tego powodu tak wielu ekspertów od pożycia ludzi ze zwierzętami objaśnia, by towarzystwa szukać wśród zwierzaków towarzyszących naszym przodkom od setek i tysięcy lat. Najlepiej wśród psów, koni lub kotów – byle tych domowych.
Czytaj też: Lwy pożarły kłusowników