Umowę CETA negocjowali 8 lat w zaciszu gabinetów przedstawiciele rządu Kanady i Komisji Europejskiej, równolegle do jej siostry bliźniaczki TTIP (to z kolei umowa między USA a Unią). Obie umowy miały sprawić, że robienie interesów między Europą a Ameryką Północną będzie jeszcze łatwiejsze. W czasach przedkryzysowego neoliberalnego dogmatyzmu oba traktaty przeszłyby pewnie bez echa jako „bezalternatywne”. Ale w roku 2016 świat był już inny. Okazało się, że przeciw TTIP i CETA buntują się miliony Europejczyków i Amerykanów, wskazujących, że może już wystarczy kolejnych przywilejów dla hulającego między kontynentami kapitału. A więcej troski należałoby się mniejszym producentom oraz pracownikom.
Ostatecznie z powodu dużego oporu społecznego (akcja „Stop TTIP” zgromadziła 3,5 mln podpisów Europejczyków) oraz zmiany politycznych wiatrów (sukces Trumpa) TTIP poszła do śmietnika. Na pocieszenie piewcy „wolnego handlu” oraz korporacje dostali CETA. Towarzyszyła temu atmosfera szantażu moralnego, głoszącego, że jeśli nie będzie teraz żadnej umowy, to świat euroatlantycki pęknie i stanie się pożywką wrażych potęg, Chin lub Rosji. W takiej atmosferze Parlament Europejski przyjął CETA w lutym. Kluczowe jest tu słowo „przyjął”, a nie „ratyfikował”. Co oznacza, że CETA wchodzi w życie częściowo i na dodatek warunkowo.
CETA. Odczujemy jakieś zmiany?
W efekcie w czwartek, 21 września, zaczęła działać jedynie handlowa część porozumienia. A nie (na szczęście) jej bardziej kontrowersyjna część inwestycyjna. Czyli ta będąca najtwardszą kością niezgody, która – według krytyków – bardzo ułatwi najpotężniejszym korporacjom wymuszanie swej woli wobec suwerennych rządów i słabszych graczy. Inwestycyjna część CETA czeka na pełną ratyfikację wszystkich państw członkowskich UE. A w niektórych z nich mogą być z tym problemy. Nawet w Polsce, gdzie PiS wprawdzie udzielił CETA ogólnej zgody (nie wdając się przed swoimi wyborcami w szczegóły). Ale czy powtórzy to, gdy umowę poważnie naruszającą polską suwerenność ekonomiczną przyjdzie głosować w Sejmie? Tego na razie nie wiemy.
Co w takim razie się zmienia od teraz? Otóż znika ponad 90 proc. tzw. barier pozataryfowych. A więc głównie norm i regulacji, bo ceł między Kanada i UE już od dawna przecież nie było. Oznacza to na przykład, że na rynek europejski trafi z Kanady (oraz z USA via Kanada) dużo więcej produktów rolnych niż dotychczas. Na przykład wołowina (tu ustalono wprawdzie pewien kontyngent, ale jest on wielokrotnie większy niż poprzednie limity) czy sery.
Oznacza to, że na europejskim rynku zrobi się tłoczniej. Duzi zrekompensują to sobie wejściem na kanadyjski rynek. Ale co z mniejszymi? Takimi jak polscy producenci. Odpowiedź na to pytanie poznamy za rok lub dwa. A na razie pozostaje nam snucie rozważań, jak przed wyjazdem sportowców na olimpiadę. Jasne, że wyślemy wszystkich najlepszych. Doświadczenie uczy nas jednak, że z medalami wracają z takich imprez zazwyczaj ci, po których się tego spodziewano. Podobnie może być z CETA. Zwycięzcami będą duzi i silni. Słabi jeszcze bardziej osłabną.