Zdają sobie sprawę, że za chwilę może być za późno. Jeśli wirus znów zaatakuje, a przecież liczba zakażeń rośnie, polska ochrona zdrowia się rozsypie. Karetki, jeśli będą jeździć, znów będą stać w długich kolejkach pod szpitalami, czekając na miejsce dla „swojego” pacjenta. Nie zawsze się doczekają. Lekarze i pielęgniarki znów, z konieczności, zajmą się covidowcami, raki i krążeniowców zostawiając na lepsze czasy.
W czasie jesiennego ataku pandemii zaczęto mówić, że rośnie dług zdrowotny. To eufemistyczne określenie, chodziło po prostu o to, że chorzy niecovidowi po miesiącach przymusowego oczekiwania na leczenie zgłaszali się do lekarzy z tak bardzo zaawansowanymi chorobami, jakich medycy dawno nie widzieli. Ich leczenie teraz jest droższe i o wiele mniej skuteczne, stąd te „nadmiarowe śmierci”. Medycy protestują, maszerując przez Warszawę, przeciwko nicnierobieniu rządzących, żeby ta sytuacja za kilka tygodni znów się nie powtórzyła. Bo nikt tak dobrze jak oni nie wie, co może się stać. Dramatem, także dla nich, jest to, że nie zdają sobie sprawy z zagrożenia ani minister zdrowia, ani premier, który nie pojawił się na umówionym spotkaniu. Strona rządowa zarzuca im chęć eskalacji protestu, po prostu. Oni rządowi – niechęć do rozmowy o ich postulatach.
Czytaj też: Chory system.