Wprawny łapacz na sobotę konieczny! „Współuczestnikom łapanek gwarantuję: pobrudzenie się, poznanie miasta z zupełnie innej perspektywy, ćwiczenia poprawiające koordynację ruchową, niecodzienne spotkania”, pisze osoba o pseudonimie jopop. Gdy w ciągu doby nikt nie odpowie na jej ogłoszenie, sama wydzwania po znajomych: Cześć, tu Joanna, pomożesz mi w sobotę?
Koci zestaw
Jopop, czyli Joanna, w dzień jest wykładowcą na AWF, wieczorami buszuje po osiedlowych piwnicach, bazarkach, cmentarzach, pofabrycznych budynkach i ogródkach działkowych. W roboczych ciuchach, grubych rękawicach i zdezelowanych adidasach. Stały zestaw w plecaku to latarka, wabiki (waleriana i tuńczyk) i otwieracz do puszek. Przydaje się też drabinka, gdy np. trzeba zejść do grobu. – Kiedyś na Powązkach znaleźliśmy małe w otwartej trumnie – wspomina. – Były za słabe, by wyjść o własnych siłach. Wezwałam więc kolegę do zadań specjalnych. Poprosił spadkobierców grobu o pozwolenie na zejście i wyciągnął je. A wszystko działo się w Zaduszki.
Joanna jest wolontariuszką stowarzyszenia Mruczek. Od czterech lat wyłapuje dzikie koty, by następnie je sterylizować. Do każdej akcji angażuje sztab ludzi: karmiciela (czyli osobę, która dokarmia bezpańskie koty), kierowcę i lekarza. Zapewnia sprzęt, szuka miejsca w lecznicy i DT – czyli domu tymczasowego. Ogłoszenia zamieszcza na portalu miau.pl. – W Warszawie mamy dziesiątki tysięcy bezpańskich kotów, czasem na jeden blok przypada ich aż 50. To za dużo – tłumaczy Joanna. – Zimą gnieżdżą się w piwnicach, a konkurujące ze sobą kocury zaznaczają teren. Starczy jeden samiec, żeby w bloku śmierdziało nieziemsko, trudno dziwić się mieszkańcom, że narzekają – przyznaje. – Ale to potrzebne zwierzęta, dzięki nim jest mniej gryzoni. Dlatego chcemy kontrolować ich populację.
Codziennie pod oknem na parterze bródnowskiego bloku czeka piętnaście kotów. Przychodzą, gdy na dobre się ściemni. – Bo czy widziała kiedyś pani koty w dzień? – pyta Barbara, karmicielka.
Choć na emeryturze, wiecznie w niedoczasie. Bo zimą, gdy wszystko zamarza, jedzenie i wodę trzeba wynosić kilka razy dziennie. Czy pada deszcz, czy świeci słońce, pokonuje kilkanaście kilometrów. – Na szczęście szybko chodzę, jak Korzeniowski – żartuje.
Część jedzenia dostaje od gminy w postaci talonów. – Ale to tylko trzy puszki na kwartał i trochę suchej karmy, tyle co nic. Resztę muszę pokryć z własnej kieszeni – mówi. – Nie kupuję karmy reklamowanej w telewizji, tylko tańszą – zaznacza. Ludzie reagują różnie. – Zwykle z pobłażaniem nazywają mnie kociarą – uśmiecha się.
Wampirzyca w akcji
Karmiciel to pierwszy i najważniejszy kontakt łapacza. Rozpoznaje teren, stwierdza, jak wiele kotów w danym miejscu jest do sterylizacji (tym po zabiegu ucina się koniuszek ucha), w jakich przebywają warunkach, ile jest małych. I daje cynk łapaczowi. Tam, gdzie nikt jeszcze nie działał, przeprowadzane są akcje hurtowe: za jednym razem można wtedy złapać nawet kilkanaście kotów. Ale są i długoterminowe. – Na bazarze Różyckiego wysterylizowanie wszystkich kotów zajęło nam trzy lata – mówi Joanna, która stale współpracuje z Barbarą. – Na Powązkach jedną kotkę ganiałyśmy tak długo, że przezwałam ją Wampirzyca.
Następnie karmiciel przygotowuje grunt pod akcję. Chodzi o to, żeby przynajmniej przez dobę koty nie były dokarmiane, bo gdy będą głodne, złapią przynętę i wejdą do klatki. – To nie takie proste. Na cmentarzach koty codziennie dokarmia kto inny. Między karmicielami nie ma współpracy, trudno się z nimi skontaktować – mówi Joanna. – W dodatku nie rozumieją, na czym polega dokarmianie, i robią zwierzętom krzywdę – dodaje pani Basia. – Trzeba robić to tak, żeby koty same też zdobywały jedzenie. No i pilnować, żeby nadmiernie się nie rozmnażały – tłumaczy.
Gdy Joanna dostanie cynk, że Barbara namierzyła niewysterylizowane koty, zaczyna działać. W ciągu kilku godzin musi zorganizować transport. Bo gdy koty zostaną złapane, trzeba jak najszybciej przewieźć je do lecznicy na zabieg. Agnieszka, zaprzyjaźniony kierowca, jest zatrudniona w dużej korporacji. – W tygodniu pracuję, a akcje potrafią trwać nawet całą noc. Nie mogę pozwolić sobie na takie długie eskapady, pozostają więc tylko weekendy – tłumaczy. I święta.
Agnieszka zawsze wozi w samochodzie folię do rozłożenia w bagażniku. Bywa, że niektóre koty tu nocują. Bo czasem w środku nocy nie można dostać się do lecznicy i złapane zwierzęta trzeba przetrzymać do rana u siebie. – Wtedy transportery z kotami zostawiam w samochodzie. Znacznie łatwiej wywietrzyć po niewysterylizowanych kocurach samochód niż dom – mówi. – To uciążliwe, ale robię coś pożytecznego. Tak to jest, im biedniejszy kraj, tym więcej bezdomnych zwierząt. Chciałabym to zmienić – opowiada.
Przynęta
Najlepsza pora na łapanie kotów to zima. Głód i mróz sprawiają, że koty stają się ufne. Gorzej jest wiosną, bo kotki mają małe i są ostrożniejsze. Poza tym niepisana zasada mówi, że nie można ich łapać do czasu, gdy karmią, to znaczy dopóki kocięta nie skończą trzech miesięcy.
Klatki-łapki dostarcza Barbara, transportery – Joanna. Gdy rozstawią przynętę – tuńczyka, pakują się do samochodu i czekają. – Kiedyś podjechał do nas patrol policyjny – wspomina Agnieszka. – Panowie poprosili o dokumenty, wypytywali, co tu robimy. W protokole napisali, że stoimy i łapiemy koty – opowiada. Cóż, czasem łapacze rzeczywiście wyglądają podejrzanie. – Gdyby nie akcje, nigdy nie poznałabym tylu zakazanych miejsc. Podwórka na Pelcowiźnie, piwnice na starej Pradze. No i ci wszyscy ludzie, bezdomni, pijaczkowie: niektórzy pomagają, inni przedrzeźniają i zataczając się ze śmiechu, wołają: Uciekaj kocie, bo cie k* złapią…
Czasem mija noc i żaden kot się nie złapie. – Bywało, że kilka dni pod rząd wstawałam skoro świt, zasadzałam się i nic – mówi Barbara. Ale wystarczy schwytać dwa, trzy dzikusy i można już mówić o szczęściu. Gdy kot zwęszy tuńczyka i podejdzie bliżej, stanie na klapkę, ta uruchamia zapadkę i metalowa kratka odcina zwierzakowi drogę ucieczki. Teraz trzeba tylko przenieść go do transportera. Barbara ma wprawę, nie wkłada nawet rękawic. – Kotki, jeśli uciekną, drugi raz tak łatwo nie dadzą się podejść. Kocury owszem, bo głupie to strasznie i łase na tuńczyka, ale kotki, wielkie spryciary – tłumaczy.
Szczęśliwa 13
Załadowane transportery jadą do lecznicy. Ale w popularnej Koterii, największym ośrodku w Warszawie, często brakuje wolnych miejsc, a filie działają w najdziwniejszych godzinach, na przykład przez cztery godziny w południe, czyli wtedy, kiedy kotów się nie łapie. Joanna ma zaprzyjaźnionego weterynarza, Maciej przyjmie ją choćby w środku nocy. – Zapożyczam się u niego nawet na kilka tysięcy, ale dług mogę spłacić w dowolnym terminie – mówi. – Owszem, fundacje refundują sterylizacje, ale dopiero po jakimś czasie. A ja przecież nie będę czekała, aż przyjdą talony. Więc najpierw działam, a potem myślę, jak zdobyć pieniądze – wyjaśnia.
Koty zostają w lecznicy jeden dzień. Po zabiegu trzeba je wypuścić w miejscu, gdzie zostały złapane. Te przewlekle chore trafiają do domów tymczasowych. Zajmuje się nimi karmiciel lub łapacz, do czasu, gdy nie znajdzie się osoba chętna je zaadoptować. – W zeszłym roku przewinęło się przez mój dom 85 kotów – mówi Barbara. Teraz ma na utrzymaniu trzynastkę. Piątka to stali domownicy, reszta czeka na nowych właścicieli: dzika Stefcia jest z Teatru Wielkiego, Rózia – z Kołowej, Tosia – z bródnowskiego bazarku. Po niektórych widać, że miały kiedyś dom i zostały wyrzucone.
Nie zliczą, ile kotów wywiozły do sterylizacji. Ile wyleczyły. – A to wciąż mało, w tylu miejscach sytuacja jest nieopanowana: na Krasińskiego, na AWF – podkreśla Joanna. – Na taką skalę łapanki przeprowadzane są chyba tylko w Warszawie, strach pomyśleć, co się dzieje w innych miastach.