Społeczeństwo

ZMARNYCHPOWSTANIE. Półmilioner

Zmarnychpowstanie. O bezdomnym, który wygrał pół miliona

Marek już miewał w życiu pieniądze i wszystkie przegrywał. Marek już miewał w życiu pieniądze i wszystkie przegrywał. Stanisław Ciok / Polityka
Bezdomny Marek wygrywa w loterii i otwiera małą gastronomię obwoźną.
Robiąc przy kuchni, miał dostęp do jedzenia i picia, i znów, mimo że za kratami, jakoś żył.James Steidl/PantherMedia Robiąc przy kuchni, miał dostęp do jedzenia i picia, i znów, mimo że za kratami, jakoś żył.

Teraz wygrana wymaga posiadania jedynie telefonu, nie wiedzy. Pod koniec lutego bieżącego roku na sali wieloosobowej schroniska Bractwa Miłosierdzia im. św. Brata Alberta dla bezdomnych mężczyzn w Lublinie leciał serial telewizyjny o życiu ludzkim przerywany reklamami. Walczyły pasty wybielające z balsamami do wszelkich powierzchni, a kredyt walczył z nagłą pożyczką, czyli bez szału wśród zebranych, aż nagle jest konkret – prezenter Zygmunt Chajzer chwali się, że posiada sporą sumę do rozdania. Wysyła się pusty esemes i zwycięża się – wszystko. Marek, lat 60, szanuje dobrze przemyślany farmazon, sam żył z farmazonu przed więzieniem; z szacunku wysłał Chajzerowi esemesa.

A teraz patrzcie: Marek zakomponowany jest w dużym pokoju własnego mieszkania na lubelskim osiedlu Felino, a jego przyjaciółka Lidka w kuchni. Meblościanka jest nowa, to samo telewizor płaskoekranowy i turboodkurzacz – wszystko jak z reklamy przerywającej film o fabule trudnej do uwierzenia. Zaczęło się od kobiecego głosu, który zadzwonił do Marka, zawiadamiając o głównej wygranej. To było jednak trochę za dużo, nawet jak na cierpliwość nerwową apasza takiego jak Marek, więc Marek tej pani posłał powszechnie obraźliwe wyrazy i się rozłączył. Telefon się ponowił, pani miała dla Marka pół miliona złotych. Lidziu, mówi teraz Marek z nowego fotela i podaje nową szklankę, dolej mi wody do kawy.

Marek jest wykształcony w dziedzinie technologia zbiorowego żywienia. Ukończył technikum gastronomiczne w Warszawie i pół studiów technologicznych w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Marek urodzony jest w śródmieściu Warszawy, tata – urzędnik banku narodowego, a mama kierowniczka lokalu Kongresowa, kategoria luksusowa, z dancingiem. Marek wychowywał się w restauracji, otoczony kelnerstwem i kucharstwem. Natomiast koledzy z dolnego Mokotowa pukali do niego w szybkę w sprawie wyniesienia czystej wódki i choćby ogórków. Wynosił, ugaszczał. Bywało, że siedzi się plenerowo, z widokiem na bohaterską stolicę, harmonia rżnie na trzy czwarte, śpiewa się Grzesiuka. Bywało, że w towarzyskim nieporozumieniu się daje w twarz bądź też dostaje się analogicznie. Życie wrzało, jak w piosence o Staszku apaszu, którego w krąg znały ulice; albo o przeklętym synu ulicy, który kradł, a za kochankę miał prostytutkę. Marek mówi, że Stanisław Grzesiuk, jego biografia i jego poezja czerniakowska to jest potęga – wszystko w tym temacie.

Wyobraźcie sobie: są lata 70., złote czasy farmazonu, na Torze Wyścigów Konnych Służewiec dżokeje robią spółdzielnię zarobkową z chłopakami z miasta. Niektórzy dżokeje są właśnie ze środowisk apaszowskich, wspomina Marek, i oprowadzają po padoku chabety, żeby sobie frajerzy obejrzeli i wiedzieli, co obstawiać, a czego nie. Ale potem robią podmiankę i stają do wyścigu na zupełnie innych koniach – kto wie, ten grubo zarabia. Atmosfera wyścigów to jest wiadomo: tu nisko obstawiający ojcowie wielodzietni, tu spłukani urzędnicy z teczką, ówdzie fachowcy dotykający daszków czapek wieloznacznie. Marka konie mało interesowały, a atmosfera owszem, tak. Wódka, dobre towarzystwo i pieniądze lgną do wybranych.

Wurst z cebulką i bigos

Współcześnie do Marka na osiedlu Felino dzwonią z fabryki produkującej wózki gastronomiczne w Solcu Kujawskim. Gotowe jest, mówią. Wózki w kształcie starych londyńskich autobusów, z zapleczem higienicznym wymaganym przez UE, czyli palniki, podgrzewacze, woda bieżąca, water closet. Trzeba teraz sprzęt przeciągnąć do Niemiec, tuż za granicę, do Enerdowa. Siostra Marka tam siedzi od lat, prowadząc ze szwagrem duży interes przewozowy, i mówi, że Niemcy bogatsi żarci są na wurst z cebulką i bigos.

Natomiast mieszkania po cenach kazachstańskich – już Marek ma opcję na dwupokojowe w cenie trzy tysiące ojro za całość. Nie wynajem, tylko kupno. W Polsce, mówi Marek, każdy by się dwa razy zastanowił, czy chce kiełbaskę, piwo czy paczkę papierosów; a Niemcy mają wysoko rozwiniętą kulturę fastfoodu. Do sześciu setek na czysto dziennie utargu z wózka małej gastronomii jest możliwe, zachęca siostra, w ojro, ma się rozumieć. Ktoś w wysokim niebie siedzi i myśli: temu Markowi ze schroniska dla bezdomnych trzeba dać jeszcze pooddychać, mówi Marek; mogę się ustawić do końca życia na full albo wszystko przegrać.

Bo Marek już miewał w życiu pieniądze i wszystkie przegrywał. Początkowo bywało nawet poprawnie, gdy Marek na studiach poznał dziewczynę z Lublina i przez chwilę było tak, jakby ktoś na sali dancingowej zakrzyknął: spokój, orkiestra! Młodzi pojechali do Wisełki na wczasy, okazało się, że są stworzeni dla siebie. Pobrali się po siedmiu latach znajomości, bo rodziny nalegały, i zamieszkali przy teściach w Lublinie. Teść na poziomie, sprezentował im kawałek ziemi uprawnej – stał Marek na tym kawałku i się zastanawiał, po cholerę warszawiakowi ziemia uprawna, za co apaszowi chamski los? Żona chora na wielką panią czuła się nie mniej urażona rolą. Jednak Marka zawsze cechowała głowa do interesu – wymyślił tytoń. Zbiory były fest, okoliczne dzieci szkolne nawlekały liście tytoniowe na nitki, za co im Marek zafundował wycieczkę.

A potem jest taka scena: mieszkanie w Lublinie, nowa meblościanka zakupiona za tytoń, pod blokiem auto Syrena, też za tytoń, jednak tytoniową stabilizację zaburza teściu: podpitemu teściowi zbiera się na wypominki. Że tytoń z jego ziemi. Ale z mojej pracy, mówi Marek. Ale z mojej ziemi, upiera się teść. Jest nagłe, głośne trzaśnięcie drzwiami – młodzi się w gniewie wynoszą od rodziców.

Trzaśnięcie było symboliczne, życie rodzinne uległo w ogóle zaburzeniu – Marek w lubelskich lokalach poznał nowe towarzystwo; pili i wymyślali robótki ręczne. Znów się włączyły restauracyjne motywy muzyczne; brat Marka grał w zespole na gitarze elektrycznej, a Marek na harmonii, ale domowo – po koleżeńsku. Poza tym wiadomo z Grzesiuka, że kobieta daje szczęście przez chwilę, a potem gryzie jak leśny wąż. Marek z żoną się rozstali – wszystko w tym temacie.

Co powiecie na to: zapada noc nad Lublinem lat 70., ciemne postacie stają pod drzwiami mieszkań wyposażonych w delikatne zamki typu yeti, wyczuwając, czy już sen zmorzył lokatorstwo – dobry złodziej to potrafi. Czyjaś ciemna ręka szperakiem otwiera te lubelskie sezamy spółdzielcze, spinaczem biurowym nawet, i Marek w skarpetkach wchodzi do środka. Bo wiadomo, jak się baba rozbiera do snu, to swe wszystkie precjoza-utensylia biżuteryjne układa na szafce przy głowie. Oraz trzyma tam sarę, czyli torebkę z pieniędzmi. Ciemna ręka zgarnia ładnie do woreczka, nie przerywając obywatelce snu.

Raz tylko ktoś się nerwowo przebudził podczas bycia okradanym, jednak nawet uciekając Marek miał gest i poczucie humoru – porwał akordeon. Robić na śpiocha to jest złodziejska ekstraklasa. Takich się w więzieniu szanuje wyjątkowo, oprócz tego najlepiej grają w bierki i zwykle mają ten przesądzający o zwycięstwie, subtelny gest pokerowy.

Osobnym rozdziałem był właśnie poker, gdyż Marek, pracując w różnych momentach życia jako szef kuchni w renomowanych lokalach miasta Lublina, miał oko na salę konsumpcyjną, gdzie różni panowie w delegacji posiadali wartości do przegrania. Marek znał się na ludziach i znał się z królami półświatka, jeden telefon i zjawiał się na sali chłopak, który mógł wykołysać kogoś na kasę w biegu. Czyli taki szybki numer: dwóch graczy rozkłada stolik obok kołysanego i zwyczajnie grają w karty. Przeważnie kołysany, czyli ofiara, sam się wtrąca i wchodzi do gry. Jeśli nie, można zagaić z uśmiechem: panie kolego, co jest starsze – kolor czy kareta? Chłopcy tak robili, kilka celnych rund i znikali z pieniędzmi. Przyjeżdża milicja, a tu gość pijany, w drganiu nerwowym, wykołysany w pokera przez nieznanych sprawców – siebie ewentualnie może obwiniać.

Sporadycznie Marek osobiście siadał do stolika i kołysał. Zdarzały się krotochwile karciane jak w Puławach, gdy taksówkarz przegrał do Marka auto Warszawa – a już nazajutrz rano jakaś kobieta w Lublinie tłukła Marka torebką po twarzy. Zagadnięta o powód krzyczała: wszystko pięknie, ładnie, ale kluczyki męża oddawaj! I Marek oddał, bo życie musi mieć nie same tylko słowa, ale również czarowną melodię, jak bywa u mistrza Grzesiuka. I żyję sobie wtedy w miarę, mówi Marek.

Czek na pół miliona

Patrzcie: Marek zawsze idzie w kierunku gastronomicznym, chociaż nie wprost. Bo, mówi, ludzie jeść, pić, pieprzyć się i umierać nigdy nie przestają. Wyspecjalizowany w naszej kuchni narodowej oraz węgierskiej i włoskiej, Marek w więzieniu robił też przy gotowaniu. Sprawa była smutna, wyrok łączny kilkanaście lat za włamania, w tym również dziesiony, czyli kradzieże z pobiciem. Trochę doszło za farmazony ze Służewca. Jednak robiąc przy kuchni, miał dostęp do jedzenia i picia, i znów, mimo że za kratami, jakoś żył. Mieszał widłami w dwustulitrowych kotłach, dyżurni żywieniowi, czyli kajfusi, roznosili to potem do cel. Czasem kajfusowi parowało coś zza pazuchy, a to Marek mu widłami nałożył kości do ogryzania po znajomości.

Marek spłacił swój dług wobec społeczeństwa, wyszedł na wolność i znowu go chcieli w lubelskiej gastronomii na szefa kuchni. Wszędzie drzwi szeroko otwarte. Ale Marek wtedy pił. Mówili mu koledzy: umrzesz od tego. Nie umarł, nogi odmroził na ich pogrzebach, ferajna lubelska się kruszyła, to samo warszawska. Choć wciąż, jak się jedzie przez miasto, chciałoby się tu i tam wyskoczyć do kolegów, na harmonii z cicha połkać. Jeśli gra, zawsze zaczyna od „Nie masz cwaniaka nad warszawiaka”, ale od dawna nie gra. Od dziewięciu lat nie pije. Czasem tylko sam na sam usiądzie z pełnym kieliszkiem i da sobie pięć minut na decyzję. Klapka podświadomości, mówi, już mi przeskoczyła, nie muszę. Pamięta swoją twarz z picia, smród ciała, pielgrzymowanie ulicami w poszukiwaniu noclegowni zimą.

W lutym 2011 r. pojechał do Warszawy odebrać czek na pół miliona. Siamano robię z Chajzerem, mówi Marek, miło jest. Schronisku Miłosierdzia im. św. Brata Alberta odpalił 10 tys. zł na pielgrzymkę do Rzymu, ale Rzym za drogi, więc pojadą do Wilna, bo tam też są święte miejsca.

A Marek pod koniec kwietnia pojedzie do Niemiec sprzedawać wursty z cebulką z własnych wózków gastronomicznych, które kupił za pieniądze z telewizyjnej loterii pusty esemes.

Na koniec wyobraźcie sobie, że to wszystko scenografia: wypożyczone mieszkanie w dzielnicy Felino, telewizor płaskoekranowy, turboodkurzacz, meblościanka. Że to jest kampania piarowska, robiona pod dziennikarzy przez właścicieli loterii pusty esemes, która uchodziła za farmazońską i ludzie strasznie na nią narzekali.

Bo telewidzowie lubią konkursy wymagające telefonu, a nie wiedzy. Wysyłali za darmo esemesy, a dostawali zwrotne w rodzaju: człowieku, musisz jeszcze wysłać esemesa za 4,92 zł, a będziesz naprawdę szczęśliwy. Po kilka razy nadchodziły do ludzi te nękające gwarancje szczęścia w zamian za esemesy w cenie 4,92 zł każdy.

Dlatego teraz mówi się, że to z Markiem to jest półprawda – wszystko w tym temacie.

Polityka 17.2011 (2804) z dnia 23.04.2011; Kraj; s. 42
Oryginalny tytuł tekstu: "ZMARNYCHPOWSTANIE. Półmilioner"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną