Na przyjęciu rodzinnym wujek kładzie rękę na pupie siostrzeńca. Dziecko jest zawstydzone, nie wie, jak zareagować. A jak reaguje rodzina?
No, może i wujek nie zachował się jak trzeba, ale nie przesadzajmy. On po prostu tak ma, że czasem z łapami wyskakuje, po prostu taki jego urok. Ale przecież lubimy, jak przychodzi, dowcipny i w ogóle dusza towarzystwa. W ogóle to świetny facet. Pomaga dzieciom, zbiera do puszek. Nigdy dziecka by nie skrzywdził. Może tylko czasem brakuje mu wyczucia.
Poza tym wujek źle zrobił, fakt, ale czy dzieciak nie mógł tej dłoni sam zabrać? Co, rąk nie miał? A poza tym to co, nie zna wujka? Nie raz się w domu mówiło, że on do wszystkich taki kontaktowy.
Jakie molestowanie? Nie róbmy z wujka potwora. Są tacy, co lubią łaskotki i umieją się bawić. Zresztą kiedyś to młodzież nie robiła afery z byle czego. Zachowajmy, na miłość boską, jakieś proporcje. Nie ma co psuć atmosfery przy obiedzie. Może serniczka?
Mechanizmy obronne
Wewnętrzne wartości rodzinne przesłaniają obiektywny fakt, że dzieje się krzywda. Dla zachowania spójności grupy deprecjonuje się wagę zdarzenia, nie dostrzega się zagrożenia i tego, że może eskalować. Mechanizmy obronne, gdy zagrożenie dotyczy kogoś z naszej grupy, naszego bliskiego kręgu, są dobrze poznane. Problem polega na tym, że łatwo się je zauważa u innych – w najbliższym gronie bardzo trudno.
Od weekendu w internecie (bo tradycyjne media raczej nabrały wody w usta) wrze dyskusja, gdzie leżą granice molestowania seksualnego, lojalności wobec znajomych i przyjętych konwencji. Argumenty były podobne jak w rodzinie chłopca.
Na pierwszym, najprostszym poziomie sprawa wygląda tak, że starszy mężczyzna publicznie obelżywie odniósł się do dwóch młodych kobiet. A to już przemoc. W tym przypadku sytuacja dotyczy dwojga znanych autorów – reporterki Anny Śmigulec i pisarza Janusza Rudnickiego. Głos zabrało wiele osób publicznych, które dotychczas uważano za należące (lub orbitujące) do kręgów opiniotwórczych, czasem nawet elitarnych. I okazało się, że wiele z nich nie radzi sobie z dysonansem poznawczym – zderzyły się tu dwie wartości, przyzwoitość i lojalność.
Do tego podobne zależności łatwo piętnujemy (także ci, którzy dziś rozmywają znaczenie słów Rudnickiego) w innych wpływowych środowiskach. Gorszymy się książkami, w których opisywane są kościelne mechanizmy tuszowania krzywd wyrządzonych dzieciom. Nagradzamy publikacje, w których obnaża się korupcję wśród sędziów i przemoc w ośrodkach opieki. Zawsze dziwimy się, że społeczność tak długo przyzwalała na patologie. Lubimy też czuć się dobrze, wskazując wielkie moralne drogowskazy. Łatwo oburzamy się na krzywdzące słowa, o ile padają z drugiej strony sporu.
Jeśli jednak kwestia dotyczy kogoś z naszego kręgu, sprawy mają się nieco inaczej. Dzisiaj problem z nazywaniem rzeczy po imieniu mają ludzie pióra i rzeczywiście jest się czym martwić.
Nadwątlone autorytety i kryzys zaufania
Groźne jest nie tyle obyczajowe bagienko, ile dalsze konsekwencje dyskusji wokół słów Rudnickiego.
Po pierwsze, jeśli na coś patrzysz, to się na to zgadzasz. Opiniotwórcze towarzystwa przyglądają się skandalowi, ale mało kto głośno protestuje. To milcząca zgoda na przemoc. I sygnał, że nie warto zgłaszać molestowania, bo mogą wygrać względy towarzyskie i zawodowe. To najważniejszy, ale niejedyny skutek.
Bo po drugie, smród zgniłego jaja, który snuje się teraz przez facebookowe dyskusje, przyklei się do przedstawicieli elit: do pisarek, dziennikarek, feministek, aktorów i kabareciarzy. Myślę, że wielu z nich nie zdaje sobie jeszcze sprawy, jak bardzo splamili swój wizerunek. To brak tego, co lubimy nazywać integralnością, spójnością między tym, co się głosi, a tym, co się robi. Za kilka tygodni będą chcieli oni wykorzystać media społecznościowe w jakiejś słusznej akcji, zmoblilizować ludzi do poparcia, wyciągnąć na demonstracje. Ale nie da się im już wierzyć.
Nie da się wierzyć liderkom, które z dumą wyliczają swoje publikacje w obronie praw kobiet, a jednocześnie, w konkretnej sytuacji, nie widzą przemocy seksualnej w publicznym nazwaniu innej kobiety najbardziej obelżywym, nacechowanym seksualnie słowem. Na co dzień, często zawodowo, popierają jakiś rodzaj idei, pewnego generalnego wyobrażenia o prawie. Ale w rzeczywistej sytuacji tym ideom de facto zaprzeczają.
Przy okazji okazało się, że elity są jak tłuści księża, którzy namawiają do przestrzegania postu – nieprawdziwi i pełni pustosłowia. To uderzy w nas szerzej, niż się teraz może wydawać. Podkopie autorytet nie tylko tych, którzy dziś relatywizują przemoc, ale rzuci cień na idee i organizacje, którym sprzyjają. Bagatelizowaliśmy ośmiorniczki i afery z zegarkiem. Teraz mamy podwójne standardy moralne wobec molestowania seksualnego. I nikt jeszcze nie widzi, że szykuje się nam kryzys zaufania do osób w przestrzeni medialnej. A skutki przełożą się na zaangażowanie, także to polityczne.
Kto uwierzy wołającej, że chce walczyć o prawa reprodukcyjne i godność kobiet, jeśli sama rechocze z „żartu o dawaniu dupy” za możliwość dopicia po kimś piwa? Kto da się przekonać do pójścia w manifestacji w obronie praworządności, jeśli mężczyzna, który dotąd do tego nawoływał, uważa, że z racji zawodu artyście wolno więcej? Kto będzie wspierał liberalne media, które nie widzą problemu w nazywaniu kobiet ku**ami? Rysa na wizerunku zostanie na długo, a utracone zaufanie trudno będzie odbudować.
Zresztą niby jak? Absmak wróci przy kolejnej próbie politycznej mobilizacji obozu liberalnego. Zapamiętają go zwłaszcza młodzi.
Bo przy okazji warto zauważyć prawidłowość, że wypowiedzi ludzi z towarzystwa są nie do przyjęcia w oczach wielu młodych. To prawdziwa zmiana pokoleniowa. Dla młodych werbalne molestowanie seksualne leży tak blisko fizycznego ataku, że prawie się z nim zlewa. Coś, co kiedyś mogło uchodzić za zwyczajnie chamskie, dziś należy do katalogu nadużyć seksualnych, czego starsza część uczestników tej żenującej debaty nie rozumie.
Poza tym młode pokolenie jeździ po świecie, konsumuje światowe media, pracuje dla zagranicznych firm i w mieszanych zespołach. Tam podobna odzywka oznaczałaby natychmiastowe zwolnienie z pracy i rekompensatę dla pokrzywdzonej. Myśmy się już nauczyli, że w sferze publicznej, bez zgody zainteresowanych, tak nie wolno mówić. Dla nas oczywiste jest, że nie nazywa się czarnoskórych „asfaltami”, żydów – „parchami”, a gejów – „je**nymi pedałami”. W tej samej kategorii estetycznej są słowa Rudnickiego. Nie da się obronić stanowiska, które lapidarnie ujął pisarz Piotr Siemion: on nazwał ją publicznie ku**ą, a ona, idiotka, się obraziła. Dlatego szokuje nas, że ta dyskusja w ogóle się toczy.