Artykuł w wersji audio
Tekturowe trumny to ciągle delikatny temat i należy sprzedawać je umiejętnie. Najlepiej tak, żeby klient nie zobaczył towaru. Produkt trzeba również odpowiednio nazywać. W żadnym wypadku nie można podkreślać, że trumna jest tekturowa. Lepiej mówić, że jest kremacyjna. Dobrze jest eksponować wątki praktyczne – cena poniżej 100 zł, i ekologiczne – materiał przyjazny środowisku. Ale też nie ma co wchodzić w szczegóły, bo tak się składa, że wrogiem papieru są płyny, więc nieboszczyka prewencyjnie zawija się w zwykłą folię. A tu już ekologia się kończy. No i powaga pochówku również, więc ten wątek omijamy.
O pieniądzach też trzeba mówić z rozwagą. Klient niby w żałobie, ale coraz częściej nawet wobec wieczności nastawiony jest na minimalizację kosztów. Dzwoni po zakładach i sprawdza ceny, szuka okazji, nierzadko pyta, czy nie ma promocji. A papierowa trumna to ostatnia rubież cenowa w branży pogrzebowej. I Polacy coraz częściej nie wahają się jej przekroczyć. Tyle że tektura to model dla wybrańców. Kto waży powyżej 70 kg na tę tanią ofertę się nie załapie.
Skromna angielka
Ryszard Liebchen 37 lat działa w branży pogrzebowej. Z dumą podkreśla, że kiedyś nie było w Polsce pogrzebu, żeby choć jeden gwóźdź w trumnie nie był od Liebchena. Czas przeszły w tym pięknym zdaniu sam niechcący podkreśla, mówiąc, że dziś do zrobienia trumny nie potrzeba ani jednego gwoździa. Deski klei się w płyty i łączy jak tapicerowane meble zszywkami. Potentaci rezygnują nawet z tego i idą w metalowe klipsy, które oszczędzają około 20 czynności montażowych przy każdej trumnie. Im dłużej Liebchen opowiada, jak było, tym szybciej można dojść do wniosku, że przez te 37 lat branża przeszła długą drogę. I ku własnemu zaskoczeniu ostatnio zorientowała się, że w pogoni za zyskiem skręciła w złą uliczkę.
Tradycje funeralne u Liebchenów sięgają trzeciego pokolenia wstecz. Nie tylko reagowali na rynek, ale sami go kreowali, np. umiejętnie propagując hasło, że trumna bez zdobień to tylko pudełko. A tak się składa, że zdobienia produkowali właśnie oni. Najpierw tłoczone w gipsie, a następnie w papierze, bo gospodarka niedoborów nie omijała żadnej branży. Ludzie przychodzili i zamawiali tyle świętych dekoracji na trumnę, na ile było ich stać. Bogaci obijali górę i dół. Biedny brał palemkę na wieko i też jakoś było. Do tego obowiązkowe koronki. Atłasowa poduszka. Za życia zmarły zwykle nie spał na atłasie, to chociaż do grobu musiało być na bogato.
W poszukiwaniu inspiracji Ryszard Liebchen udał się nawet za kanał La Manche, gdzie podpatrywał pogrzebowe zwyczaje Wyspiarzy. Przywiózł z tamtej wyprawy nowy wzór trumny, tzw. angielkę, którą próbował zdetronizować tradycyjną polską karnesówkę (trumna zbudowana na bazie dwóch trapezów). Angielka miała tę zaletę, że była prosta w konstrukcji i tania w produkcji. Produkt w sam raz na trudne lata 80. zeszłego wieku.
Wraz ze zgonem komunizmu w Polsce narodziła się branża pogrzebowa, której Liebchen był jednym z kluczowych akuszerów. Jako ustalający trendy uznał, że należy przerzucić się z anglikańskiej prostoty na amerykański przepych. W telewizji i umysłach Polaków królowała właśnie „Dynastia”. Więc i do świata umarłych można było sprzedać trochę blichtru. Liebchen zaczął ściągać do Polski metalowe trumny z Ameryki. Moda nie chwyciła, ale miała ten walor, że metalowe trumny ładnie wyglądały na witrynach zakładów pogrzebowych. No i w odróżnieniu od tych drewnianych, robionych z mokrego drewna, długo trzymały fason i styl.
Po Ameryce wybór branży padł na Włochów, którzy kusili najbardziej wystawnymi pogrzebami w całej zachodniej Europie. Cenowo nie wyglądało to dobrze, ale branża w swojej mądrości uznała, że raz się żyje i raz umiera. A w związku z tym trzeba iść na jakość, a nie ilość. Włoskie trumny budowane na bazie krzyża, z drogich, często egzotycznych gatunków drewna, zaczęły podbijać polski rynek. Wydawało się, że branża znalazła kierunek, w którym będzie podążała.
Opakowanie
Zbigniew Lindner produkuje trumny od 27 lat, ale w biznesie pogrzebowym ciągle jest właściwie ciałem obcym. I on z branżą się specjalnie nie utożsamia. Mówi, że gdyby go jakoś szufladkować, to najlepiej wśród producentów opakowań. W świecie okołofuneralnym ten typ podejścia do życia, a raczej do śmierci, nie jest mile widziany. Lindner drażni wszystkich corocznym kalendarzem, na którym rozebrane modelki występują z produkowanymi przez niego opakowaniami. Firmę promuje również za pomocą małych breloczków w kształcie trumienek. Na Zachodzie to standard. U nas ciągle ekstrawagancja.
Tak się jednak składa, że Lindnera można nie lubić, ale trzeba się z nim liczyć, bo to on jako pierwszy przewidział trend. Kiedy Helmut Kohl odbierał Niemcom zasiłki pogrzebowe, niemieckie firmy spały spokojnie, pewne, że konserwatywni i ogólnie zamożni Niemcy nie będą żałować pieniędzy na pogrzeb najbliższych. W ten sposób niemiecka branża przespała jedną z największych rewolucji społecznych w Niemczech – tanie pogrzeby, będące konsekwencją rozluźnienia więzi rodzinnych. Tylko Lindner był gotowy. Miał odpowiednie produkty w odpowiedniej cenie. Jego sukces zauważył nawet „Financial Times”, w którym opowiadał, jak ważne jest, żeby elastycznie reagować na pozornie „sztywny popyt”. Z kolei australijska prasa opisała go jako biznesowego kameleona, który płynnie przeszedł od produkcji dla Ikei do trumien. Tyle w tym prawdy, że trumny u Lindnera produkuje się według tej samej filozofii co meble w Ikei. Szybko i tanio, ale nie tracąc standardu.
Lindner nie zawahał się skrócić swoich trumien o 7 cm, bo przy produkcji rzędu 18 tys. egzemplarzy miesięcznie daje to 126 tys. cm oszczędności, czyli dziesiątki metrów sześciennych drewna. Zwęził je również do 60 cm, nie przejmując się, że wśród umierających trend był akurat w drugą stronę. Za szerszą trumnę trzeba było po prostu dopłacić. Tak długo upraszczał produkt, że udało mu się doprowadzić do sytuacji, w której z linii montażowej schodzi jedna trumna na minutę. Tajemnica tkwi w płycie klejonej. U Lindnera nikt nie bawi się w zbijanie desek. Maszyny kleją ją w niekończącą się płytę i dopiero z tego automatyczne piły wycinają komputerowo zaprogramowane elementy. Choć modeli są dziesiątki, każdy montowany jest w ten sam sposób. Henry Ford, projektując swoją linię montażową, pewnie nawet nie przewidział, że na podobnej produkowane będą nie tylko samochody, ale także trumny.
Do 2007 r. Lindner rozrastał się w Wągrowcu pod Poznaniem na trumiennego magnata, ale na polskim rynku nikomu nie zagrażał, bo całość produkcji szła na eksport. W kraju królowały wtedy ciężkie i drogie wampirki, czyli trumny typu włoskiego. Dębowe, z deskami grubymi na co najmniej 3 cm. A Lindner niemal całkowicie przerzucił się już na sosnę i przekonał odbiorców, że deska może być cieńsza o 6 mm. Łatwo policzyć, ile kolejnych setek tysięcy złotych zaoszczędził na tych milimetrach.
Jeden z pierwszych dystrybutorów trumien Lindnera do dziś wspomina, jakimi epitetami branża określała oferowany przez niego produkt. Ze względu na wrażliwość czytelników większości z nich nie można przytoczyć w druku. Ostatecznie wyroby z Wągrowca zostały zaszeregowane w kategorii produktu socjalnego. Ostatniej propozycji dla klientów, którzy łzy po bliskim chcieli ocierać zaoszczędzonym na zasiłku pogrzebowym tysiącem. Tylko że kilka lat po tym, jak Helmut Kohl zlikwidował Niemcom zasiłek pogrzebowy, Donald Tusk obciął go Polakom. I nad Wisłą branża przespała społeczną rewolucję taniego pogrzebu.
Pożegnanie z szykowną włoszką
Za usprawiedliwienie dla firm może posłużyć tylko fenomen pogrzebów smoleńskich: bogate i niezwykle okazałe ceremonie przemówiły do wyobraźni wielu Polaków, którzy oglądali uroczystości w telewizji. Część z nich żądała potem podobnego standardu. Niektórzy klienci gotowi byli nawet za to słono dopłacić. Branża uwierzyła, że lata podnoszenia jakości usług przyniosły wreszcie upragnioną premię. Kowalscy przestaną oglądać się na cenę i choć raz, choćby na pogrzebie, jednak zaszaleją. Tyle że kilka miesięcy później rząd obniżył zasiłek pogrzebowy z niemal 6,5 tys. do 4 tys. zł.
Przyzwyczajeni do „darmowych” pogrzebów Polacy wzorem bogatszych Niemców zaczęli łapać się za kieszeń. Tym bardziej że, jakkolwiek by obcinać koszty, w dużym mieście nie dało się sfinansować nawet najtańszego pochówku za te 4 tys. Mimo promowania kremacji, wprowadzenia najtańszych urn i zmodyfikowania ceremonii wbrew wytycznym episkopatu, pogrzeb nie miał szans dopiąć się finansowo. Wąskim gardłem okazały się ceny ziemi pod grób i opłaty kościelne. Najtrudniej było ciąć koszty tam, gdzie obowiązywała zasada „co łaska”. Najłatwiej tam, gdzie były najwyższe, czyli po stronie trumny. Tekturowa rewolucja zbiegła się z krematoryjną.
Ekonomia śmierci
Świadomi wielkiej siły języka właściciele pierwszych pieców krematoryjnych w Polsce dwoili się i troili, żeby nie używać tej nazwy. Mówiono więc o spalarniach zwłok, co okazało się jeszcze gorszym zabiegiem, bo kojarzyło się ze spalarniami śmieci. Ostatecznie wrócono do nazwy krematorium. Pierwsze komercyjne wybudowano w 1993 r. w Poznaniu i w branży nie wróżono mu przyszłości. Jednak z czasem zaczęły powstawać kolejne. Głównie na Śląsku, który podpatrywał zwyczaje funeralne z sąsiednich Czech i Niemiec, i w dużych miastach, gdzie otwartość na zmiany zawsze była większa.
Krzywa kremacji przez lata mozolnie pięła się w górę. Usługa początkowo była dosyć droga. Sam zakup pieca to koszt około 600 tys. zł. Do tego dochodzi budynek, grunt i droga infrastruktura. Bez miliona złotych nie było sensu zaczynać inwestycji. A tak jak każde przedsięwzięcie biznesowe budowa pieca również musiała się zwrócić. Po obniżeniu zasiłku pogrzebowego zapotrzebowanie na kremację tak wzrosło, że dziś jest w Polsce ponad 30 krematoriów. W 50-tysięcznym Mielcu są dwa. W Koszalinie trzy. Ponieważ podaż szybko wyprzedziła popyt, zaczęła się walka cenowa. Rekordzista oferuje kremację za 299 zł, czyli cztery razy taniej niż np. we Włoszech.
W tym szaleństwie jest metoda, bo ekonomia spalania powoduje, że od momentu rozpalenia pieca najdroższe są pierwsze cztery kremacje. Na pierwszą potrzeba ponad 150 m sześc. gazu. Na piątą już tylko 15 m. W pogoni za ceną koszty ciąć trzeba było również na materiałach, czyli na trumnach. Właściciele krematoriów podzielili się na tych, którzy godzili się na kremację w tekturze (mniejszość), i tych, którzy ciała przyjmowali tylko w drewnianych trumnach (większość). Przy czym zaledwie część powoływała się na względy etyczne i godność ceremoniału, a pozostali zwracali uwagę na niską kaloryczność tektury i kłopoty z plastikową folią, która zatykała im dysze. Klient pogodził wszystkich. Presja na niską cenę była tak duża, że w zasadzie już wszyscy przyjmują ciała do kremacji w tekturowych trumnach.
Pudełko
Nazariusz Faluszewski występuje w podwójnej roli: jest wielkim krytykiem tekturowych trumien, a jednocześnie ich producentem i właścicielem patentu na jeden z modeli. Podobna sprzeczność w branży specjalnie nie razi. Największym krytykiem kremacji jest właściciel dwóch krematoriów. Jednak z tym patentem Faluszewski może nieco przesadził, bo trudno wzór jego trumny określić mianem oryginalnego. Ale jest zastrzeżony. W efekcie inni producenci tekturowych trumien swoje pudła muszą robić w innej wysokości, inaczej dzielić wieko od spodu albo próbować komplikować kształty, co niezmiernie podraża produkcję.
Faluszewski, jak sam twierdzi, długo bronił się przed wejściem w tę produkcję, stawiając na wyrób tańszy, ale jednak tradycyjny, czyli drewniany. Ostatecznie jednak skapitulował. Do biznesu pogrzebowego przyszedł z rynku IT, gdzie obowiązuje zasada „trend is your best friend” (trend jest twoim najlepszym przyjacielem). Po kilku miesiącach zrozumiał, że jeśli chce się w branży utrzymać, musi podążać za trendem. W 2012 r., po pięciu latach na rynku, złożył w urzędzie patentowym wniosek na tekturową trumnę. Dziś w swojej hurtowni Funero 70 proc. sprzedaży ma na trumnach kremacyjnych. Z czego większość stanowią kartonowe.
W produkcję kartonów poszedł również Ryszard Liebchen, który na tekturowych trumnach nie zostawia suchej nitki, widząc w nich nie tylko upadek branży, ale przede wszystkim społeczeństwa i więzi rodzinnych. Zanim decyduje się pokazać swoje modele, długo się zastanawia. Wreszcie prowadzi przez labirynt korytarzy do najdalszego magazynu. Trumny leżą jedne na drugich. Zwykłe, tekturowe prostokąty. Gdyby nie cztery drewniane klocki udające nogi, spokojnie można by pomyśleć, że to jakiś mebel do złożenia. Liebchen mówi na nie pudełka po butach. Tyle że w większym rozmiarze.
Model C
Z odsieczą branży przyszedł Lindner. Krytykowany za psucie rynku tanimi trumnami, jako jeden z niewielu był w stanie wyprodukować trumnę, która nie raziła jakością, a mogła z tekturą konkurować ceną. Trumna typu C, jak nazwano ten model, to prosta konstrukcja z sosny, ale w gustownej okleinie z imitacji dębu. Produkt wizualnie nawiązuje do estetyki premium, ale jest bezkonkurencyjny cenowo. Jednak polski klient po raz kolejny wszystkich zaskoczył: ludzie zaczęli kupować te nieco lepsze trumny kremacyjne i chować w nich bliskich do ziemi. Zbigniew Lindner przyszłość polskiego pogrzebu widzi w krajach skandynawskich. Skromna, coraz częściej półreligijna uroczystość z prostą trumną, a całość zakończona kremacją. Już dziś 60 proc. pogrzebów w Sztokholmie zamawianych jest za pośrednictwem stron internetowych. – Pogrzeb przez komórkę to przyszłość. Proszę mnie tylko nie pytać, czy świetlana – mówi Lindner.