W książce Palikot jawi się jako postać intrygująca, dysponująca życiorysem mało dotychczas znanym, chociaż ciekawszym od wielu życiorysów przereklamowanych i znanych do bólu. Życiorysem, nad którym mocno zaciążyła lektura Gombrowicza, dzięki której bohater, jak przyznaje, stał się bezczelnym 16-latkiem, drażniącym i doprowadzającym do szału wszystkich naokoło, szczególnie nauczycieli z biłgorajskiego liceum. „Nauczycielka polskiego ledwo przeczytała kilka zdań z moich heretyckich wypracowań, a już wyrzucała zeszyt przez okno. Nie wytrzymywała psychicznie”.
O wiele mocniejszy psychicznie Palikot ekscesy te przetrzymał i w burzliwym roku 1980 rozpoczął działalność opozycyjną jako przewodniczący samorządu w liceum w Biłgoraju. Wkrótce potem Jaruzelski wprowadził stan wojenny, Palikota zatrzymano i kazano mu coś podpisać. „Powtarzałem sobie w duchu: wolę umrzeć niż współpracować” – wyznaje. Na szczęście nie musiał umierać, bo po 4 dniach go puszczono. Naukę kontynuował w stolicy, chociaż cierpiał, bo rodzice byli daleko, na dodatek z ojcem nie potrafił znaleźć wspólnego języka. „Dlaczego? Bo nie słyszał np. o Kancie, ja zaś po maturze zacząłem studiować filozofię”.
Janusz Palikot szczerze przyznaje, że z domu rodzinnego oprócz patriotyzmu wyniósł „niezrozumiałą niechęć do Francji”. Owszem, lubił francuskie wina, ale zawsze je krytykował, na francuskiej kuchni nie zostawiał suchej nitki, psioczył na Paryż. Natomiast rzecz ciekawa i tajemnicza – języka francuskiego nauczył się w miesiąc. „Miałem dziwne wrażenie, że to mój język ojczysty” – wyznaje.
Ponura tajemnica wyjaśniła się na zajęciach u znanego niemieckiego terapeuty, kiedy słysząc nagle słowo Francja – Palikot rozpłakał się. W wyniku terapii wyszło na jaw, że niechęć do Francji wiąże się po prostu z rodzinną legendą. „Podobno w czasach napoleońskich ranny żołnierz francuski zabłądził w okolice Biłgoraja i coś się wydarzyło między nim a moją prababką” – opowiada. „Wydarzenie to stało się rodzinnym tabu, kumulującym negatywną energię przekazywaną z pokolenia na pokolenie”.
Uwolniony od destrukcyjnej awersji do Francji Janusz Palikot zaczął studiować filozofię. „Kuszący nowymi sensami wydawał mi się świat Kanta, Husserla i Heideggera, dzięki tym filozofom mogłem spojrzeć nowym okiem na wszystko, co nas otacza”. Niestety pod koniec lat 80. poczuł zmęczenie nadmiarem lektur oraz pracy intelektualnej i rzucił się w budowę wolnego rynku, bo jak powiada: „intelektualiści często ulegają pokusie, by dotknąć rzeczywistości”.
Zakładał kolejne biznesy, a w poszukiwaniu inspiracji duchowych gnał albo na górę Athos, albo z kolegą polarnikiem Kamińskim na biegun północny, gdzie, jak przyznaje, wyparowało z niego wszystko, co nieistotne. Cena, jaką za to parowanie zapłacił, była jednak wysoka, gdyż „podczas wyprawy na biegun nie można mówić, zamarzają usta, milczy się więc, milczy przez wiele dni. Czy współczesny człowiek może długo milczeć?”.
Niestety nie, dlatego Palikot wrócił, chociaż, jak powiada, „przez pewien czas nie byłem w stanie mówić, wymiotowałem słowami”. Kiedy nudności minęły, postanowił rozstać się z żoną, wyprowadzić się z domu, sprzedać swoją pierwszą firmę i kupić Polmos Lublin, którego nikt nie chciał kupić. Szybko wyciągnął z zapaści bankrutujący Polmos, a przy okazji Żołądkową Gorzką, która stała się jedną z 10 najlepiej sprzedających się wódek w Europie. Pracując, wciąż odkrywał siebie. Zauważył np., że jeśli ludzie, którym płaci, nie wywiązują się z obowiązków, rodzi się w nim pewna szorstkość. „Nie wiem, skąd się ona bierze, to głęboko tkwiąca we mnie zagadka” – mówi. Zagadek tych jest zresztą więcej. „Nieskromnie powiem, że mam w sobie czułość i zdolność, czasami całkiem niespodziewaną, do poświęcania się dla ludzi”.
Ta piękna cecha zjednywała mu przyjaciół, pomagała także zawierać znajomości z wielkimi ludźmi naszych czasów. Poruszający jest opis spotkania Janusza Palikota z Czesławem Miłoszem, który przyjął go ciepło, mimo że, jak przyznaje biznesmen, „nie wyobrażałem sobie nawet, o czym miałbym z nim rozmawiać”. Problem się sam rozwiązał, gdy gość postawił na stole przyniesioną w prezencie butelkę Pana Tadeusza. „Miłosz wpatrywał się we mnie łapczywie, jakby pragnął przeszyć mnie wzrokiem na wylot, uchwycić i rozgryźć moją istotę” – opisuje poetycko Palikot.
Na szczęście zamiast tego poeta z ciekawości zapytał, jak otwiera się Pana Tadeusza, bo on osobiście pija Chopina, który otwiera się fatalnie. Temat okazał się tak fascynujący, że Palikot postanowił znajomość kontynuować i po miesiącu przyszedł ponownie z sześcioma wyprodukowanymi przez jego Polmos butelkami wódki, które łatwo się otwierały, a na ich etykietach widniało popiersie Miłosza i fragment jego wiersza „Wyznanie”.
Z kart książki „Płoną koty w Biłgoraju” wyłania się postać filozofa-przedsiębiorcy, dla którego biznes jest próbą męskości, twardości charakteru. Postać żyjąca intensywnie, ale zdrowo, dzięki medytacji, wykonująca rano „kilka ćwiczeń odblokowujących swobodny przepływ energii przez ciało” i jadająca na śniadanie kaszę na wodzie albo kleik ryżowy, „czasem mocno przyprawiony imbirem, kurkumą czy goździkami”. Ale też postać, dla której obok biznesu liczą się inne rzeczy.
„Trudno byłoby mi żyć np. bez odwiedzenia raz w roku Piera della Francesca we Włoszech, jedzenia wspaniałych kolacji w różnych miejscach” – powiada biznesmen, który w pewnej chwili uświadomił sobie, że nie może żyć tylko dla pomnażania pieniędzy, bo utraci szczęście.
Żeby go nie utracić, ożenił się ponownie i został posłem PO, „aby dokonać czegoś pożytecznego dla społeczeństwa”. Niestety nie kryje, że o dokonania trudno, bo polska polityka przesiąknięta jest partyjniactwem i nadmierną demokracją wewnątrzpartyjną. Konkurencja wewnątrzpartyjna, powiada, jest ograniczana przez różne koterie, w wyniku czego na ministrów gospodarki mianowani są ludzie, którzy nigdy nie zbudowali fabryki i nikomu nie dali pracy. „W Polsce nie brakuje ludzi kompetentnych do kierowania gospodarką, cóż z tego – nie mają zaplecza, nie są z koterii” – narzeka, dodając konstruktywnie, że gdyby złożono mu stosowną propozycję, nie odmówiłby.
To ważna deklaracja, być może nawet deklaracja kluczowa dla całej książki, choć padająca niechcący i trochę przypadkiem. Wracając do myśli Chiaromonte – która jest mottem książki – Janusz Palikot zaczynając mówić, nie wiedział, co ma do powiedzenia. Na szczęście w końcu doszedł do tego, co chciał powiedzieć, i powiedział to. Fakt, że nastąpiło to dopiero na stronie 149, świadczy jedynie o tym, że do zaszczytów się nie pcha i nie myśli tylko o sobie. Z pewnością byłby dobrym ministrem gospodarki, a może i kimś więcej, ale nie będzie, bo niestety jest niezależny i nie funkcjonuje w żadnej koterii. Na szczęście Janusz Palikot jest tego świadom i to jest optymistyczne.