Dawno, dawno temu, w PRL, nie mieliśmy walentynek, ale Dzień Kobiet. Dla tzw. badylarzy były to prawdziwe żniwa. Cena czerwonego goździka lub wiotkiego tulipana w detalu rosła 8 marca o 200–300 proc. W zakładach pracy panie często były dodatkowo obdarowywane przez radę zakładową kompletem trzech kuchennych ściereczek, a w późnym PRL parą nieobecnych na rynku rajstop lub wyrobem czekoladopodobnym. Wdzięczne panom panie stawiały alkohol, po którym panowie na wiotkich nogach, z wiotkim kwiatem dla żony wracali do domu. Panie czekające na panów w domach miały więc ambiwalentny stosunek do święta.
O wyższości nocy Kupały
Wraz z kapitalizmem przywędrowały do nas markety, a z marketami walentynki, zwane też Dniem Zakochanych. – Walentynki to wyjście poza tradycję kultury cierpiętnictwa i męczenników. To coś pozytywnego, radosnego jak Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, w kulturze, w której nie mamy za wiele okazji do radości – twierdzi prof. Bogdan Wojciszke, psycholog społeczny. – To także element pozytywnej rywalizacji o status. Młodzi ludzie w szkołach liczą, ile dostali walentynek, i chwalą się tym.
Zwyczaj wysyłania 14 lutego miłosnych kartek, obdarowywania się drobnymi prezentami upowszechnił się w XVI-wiecznej Anglii, a w następnych wiekach w innych krajach Europy Zachodniej i – wraz z osadnikami – trafił do Ameryki. Geneza tego święta wiąże się z postacią włoskiego biskupa, późniejszego świętego Walentego, uzdrowiciela chorych na epilepsję i choroby psychiczne.