Społeczeństwo

Przystanek Zamkowa

Wyjść z bezdomności

Przystanek Zamkowa Przystanek Zamkowa
W bezdomność łatwo wślizgnąć się przypadkiem. Powrót to czasem historia jak z bajki.

Marek Stoś, lat 42, o tym, jak niechcący wypadł z systemu, opowiada w pomalowanej na pastelowo kawalerce w Nowej Hucie. Meble z mlecznymi szybkami, na stole jeżyki w czekoladzie. Żona parzy kawę w kolorowych filiżankach. Na półkach zdjęcia z wakacji na Rodos.

Przed dwoma laty Marek spał na jednym z 30 łóżek w ośrodku pomocy bezdomnym przy ul. Zamkowej w Krakowie. Wcześniej na Dworcu Głównym. Poszedł tam jesienią 2001 r., gdy zamknął za sobą drzwi wynajmowanego mieszkania. Nie miał na następny czynsz.

Stracił pracę w firmie budowlanej, bo deweloper, dla którego stawiali szeregowce, przestał płacić. Z tygodnia na tydzień szef zwolnił wszystkich 20 robotników. Na przełomie jesieni i zimy ciężko złapać nową robotę w budownictwie. U dewelopera pracowało się na czarno, Marek na zasiłek nie mógł liczyć. Rozglądał się, szukał pomocy – niezbyt nachalnie, bo jest trochę nieśmiały. Na dworzec ruszył, jak nic z tego szukania nie wyszło. Wyszedł z wynajmowanego mieszkania z jedną torbą dobytku.

Tej torby dorobił się od końca lat 80., gdy zjechał spod Dukli do Krakowa za pracą. Odchował się u dziadków – ojciec szybko wziął nogi za pas, matka też słabo się widziała w rodzicielskiej roli. U dziadków było tylko trochę lepiej niż w domu dziecka, bo nie mieli serca do wnuka. Marek uczył się dobrze, zdał do ogólniaka, ale nie dostał się z powodu braku miejsc.

Maturę zrobił w liceum rolniczym, zaliczył wojsko i od ręki znalazł robotę w Hutniczym Przedsiębiorstwie Remontowym, które pracowało dla Huty im. Lenina. Zamieszkał w hotelu robotniczym. Pod koniec lat 90. HPR się rozpadło. Marek najpierw poszedł do jednego prywatnego pracodawcy, potem do firmy budującej szeregowce. Zarobki, choć na czarno, wystarczały na wynajęcie mieszkania i jedzenie. Marek więcej nie potrzebował. Szaleństwa go nie ciągnęły. Pić dużo nie mógł, bo zaraz chorował, do kobiet nie miał siły przebicia – wiódł spokojne życie samotnika.

Dworzec

Gdy człowiek po raz pierwszy siada na dworcowej ławce, to nawet jeśli jest trzeźwy, czuje się, jakby grunt usuwał mu się spod nóg. Wpada w otumanienie. Patrzy na litery na rozkładach jazdy i wciąga go, że one tak migają. Do Marka dosiadł się znajomy, starszy człowiek, z którym kiedyś pracował w HPR. Powitał nowego i zaczął instruować, gdzie o której dają śniadanie, zupę, kanapki. Marek nie chciał słuchać. Nie miał pojęcia, co się z nim stanie, ale nie dopuszczał myśli, że ta wiedza będzie mu potrzebna. Kilka godzin później, przy pierwszym głodzie, wspomniał wskazówki kolegi. Ani się spostrzegł, jak łaził – od zupy do zupy, od kanapki do kanapki.

Po paru tygodniach takiego krążenia Markowi zaczęło świszczeć w piersiach. Ktoś zaprowadził go do Ilony Koniecznej – lekarki znanej wśród ubogich w Krakowie. Pod koniec lat 90. wypisała im ponad tysiąc fałszywych recept – na kombatantów – by mogli dostawać bezpłatne leki. Sprawa trafiła do prokuratury, Konieczną zwolniono z pracy. Od tej pory badała bezdomnych na zapleczu chrześcijańskiej księgarni, koło dworca. Wysłuchała u Marka początek zapalenia płuc. Dała skierowanie do pobliskiej noclegowni – brud, robaki i grzyb na ścianach, ale posłanie i dach nad głową na noc były. Za dnia Marek zaczął odwiedzać świetlicę Stowarzyszenia Dobroczynnego Betlejem, założonego niedawno przez lekarkę i jej męża. To było pierwsze miejsce poza dworcem, gdzie w Krakowie bezdomni mogli do wieczora przesiedzieć.

W świetlicy mówili o Bogu – Ilona i Jerzy Konieczni to zielonoświątkowcy – ale na początku Markowi najbardziej się podobało, że było ciepło i jakoś tak łagodnie między ludźmi. Patrzył na Gosię i Gienia, niedawnych kanalarzy, którzy pod wpływem Koniecznych się pobrali, z pomocą stowarzyszenia i przyjaciół wynajęli pokoik nad świetlicą. Zazdrościł, że zostają na Zamkowej na noc. On i kilku innych uprosili, żeby też mogli nocować. Świetlica szybko zmieniła się w całodobowy hostel.

Marek mówił mało, niewiele opowiadał o sobie, ale w rozpadającej się kamienicy pierwszy raz w życiu czuł, że jest swój. Nikt nie rozmawiał z nim jak z ofiarą losu, tylko jak z ofiarą systemu i okoliczności, a to duża różnica. Ilona i Jerzy mówią, że Zamkowa to rodzinny dom pomocy, taki jak rodzinny dom dziecka. Wiedzą, że zagubieni dorośli mają podobne potrzeby jak dzieci – jeśli pomoc ograniczy się do organizacji zajęć, szukania pracy, nadzoru i regulaminów, a nie da się przyjaźni, szacunku i zwykłej ludzkiej uwagi, najbardziej profesjonalny program wsparcia będzie kulał.

Praca

Jerzy Konieczny, gdy patrzy na podopiecznych swoich i żony przez 8 lat działania Zamkowej, widzi, że to, czy komuś udaje się stanąć na nogi, czy nie, zależy przede wszystkim od stażu bezdomności. Najłatwiej pomóc tym, którzy żyją na ulicach góra 2–3 lata, zanim zdążą się zadomowić na ławkach, rozgościć w ogródkach działkowych. Następny dobry moment przychodzi po 12–14 latach, gdy człowiek ma już dość i dokucza mu zdrowie.

Paradoksalnie, we wracaniu do świata do pewnego momentu może pomóc samotność (tak było z Markiem) – nie ma przed kim się wstydzić, nie zdążyło się narobić długów. Wielu wychodzących na prostą zawraca, na przykład gdy na ich pierwszą od dawna legalną pensję wchodzi komornik. Tak jak Wojciech, który najął się do zbrojenia murów. Miał honor, chciał dawać byłej żonie na dorastającego syna, dogadać się jakoś po latach. Ale gdy 70 proc. wypłaty zajęło państwo na pokrycie długu w Funduszu Alimentacyjnym, nie było o czym gadać. Po miesiącu zostawił oficjalną pracę, nadal krąży po opłotkach systemu.

Przeszkadza też, zdaniem Jerzego Koniecznego, jak ktoś w tym powrocie narzuca sobie za duże tempo albo inni mu narzucają. Chwyta się pierwszej oferty, jaka się nawinie. Raz pięciu z Zamkowej złapało fuchę – łatanie dachów w Warszawie – były marzenia, jak to zarobią, wynajmą mieszkanie, wesprą Zamkową. Połatali dachy, ale szefa po robocie już nie zobaczyli. Wracali całą piątką na biletach kredytowych.

Albo były podopieczny Darek: dom dziecka, potem poprawczak, więzienie, w wieku 27 lat po raz pierwszy na wolności. Trafił na Zamkową. Znaleźli mu pracę w Tesco, szybko pojawiła się szansa na wynajęcie mieszkania. Uciekł z ośrodka, bo się wystraszył – jak on będzie robić opłaty, pamiętać o wszystkim? Znów trafił do więzienia, zaraził się AIDS.

Jerzy i Ilona liczą, że na złapanie oddechu, dogadanie się ze sobą potrzeba trzech lat. Marek – choć na ulicy był krótko, kilka tygodni – tak właśnie powoli się zbierał. Brał małe, dorywcze prace za niewielkie pieniądze, czasem za darmo pomagał znajomym Koniecznych w remontach. Wierzył, że w końcu znajdzie zatrudnienie z prawdziwego zdarzenia. W 2003 r. mijał na ulicy rusztowanie z rozpiętą płachtą firmy budowlanej. To był impuls. Poszedł, zapytał o pracę. Został przyjęty od następnego dnia. Robi renowacje zabytkowych budynków, odświeża elewacje kamienic na Rynku Głównym, odbudowuje adaptowane na restauracje i galerie piwnice.

Z Dorotą, dziś żoną Marka, znali się z widzenia w kościele zielonoświątkowym, do którego Marek zaczął chodzić, mieszkając na Zamkowej. Zakochać się w Dorocie nie sztuka: niebieskie oczy, kasztanowe włosy, długie nogi, spokojny głos – nauczycielka WF, wcześniej dwukrotna mistrzyni Polski w wioślarstwie. Rówieśniczka Marka, wiodła żywot singielki. W wieku 17 lat przeżyła nawrócenie, a po niej brat, siostra i mama. W uczuciach nie chciała się rozmieniać na drobne. Raz usiedli z Markiem obok siebie na nabożeństwie, a prowadzący powiedział, żeby pomodlić się z osobą siedzącą obok. Potem poszli na kawę i tak już zostało.

Marek mówi, że jak człowiek czuje się pewniej, to na każdym polu lepiej działa. Był początek 2007 r. Dorota zaczęła przychodzić na Zamkową. Jakoś nikt nie myślał, czy to mezalians – dziewczyna po studiach i chłopak z ośrodka dla bezdomnych. W zborze w Krakowie tak się na te sprawy nie patrzy – Ilonę i Jerzego ludzie szanują i wspierają, tak jak ich podopiecznych. A Marek dzięki pomocy w remontach dorobił się opinii uczciwego fachowca.

Na zdjęciach ślubnych z sierpnia ub.r. Dorota w krótkiej białej sukience do figury wygląda jak gwiazda filmowa. Marek, w ciemnym garniturze – jest poważny. Gdy wchodzili do kaplicy, znajomi z Zamkowej wystawili transparenty z hasłem „Zastanów się!” – do dziś nie wiadomo, do kogo bardziej kierowali te słowa. Tuż przed przysięgą odwrócili plansze na drugą stronę, z jednym słowem „Tak!”. Na przyjęciu weselnym – bez alkoholu – Marek dziękował Ilonie i Jerzemu jak swoim rodzicom. Tego samego dnia zamieszkał w kawalerce Doroty. Zdjęcia z Rodos są z podróży poślubnej, wykupili wczasy last minute. Jerzy Konieczny do dziś śmieje się z miny spotkanego na lotnisku znajomego, gdy powiedział mu, że odprowadza podopiecznego na wycieczkę.

Ktoś w świecie

Do warunków, które pomagają w dochodzeniu do siebie, Jerzy Konieczny dodaje jeszcze ten, żeby mieć do kogo wracać. Tak się składa, że ci, którzy z ośrodka odeszli i dobrze żyją, to ci, którzy znaleźli właściwą dziewczynę lub którzy odtworzyli dawne więzi. Gdy próbują sami się urządzać z pojedynczych, często małych pensji, zżerają ich koszty. I nerwy. Jeśli człowiek nie ma oparcia, jest stracony. Wiedzą o tym na Zamkowej, dlatego nie wyrzucają z ośrodka, gdy komuś noga się powinie, popije, pójdzie w cug. Wyrzucają, gdy ktoś stwarza zagrożenie dla reszty mieszkańców. Od 2001 r. stowarzyszenie stało się znane w Krakowie – współpracuje z Bankiem Żywności, podopieczni rozdają jedzenie jako wolontariusze. Dotacje z samorządu i z Ministerstwa Pracy pokrywają 40 proc. kosztów. Resztę dokładają sponsorzy, zbór i Ilona z Jerzym, z emerytur.

Sami mieszkają w 38-metrowym mieszkaniu z płyty, jedzą z podopiecznymi. Jak liczą, przez Zamkową przewinęło się 300–350 osób. Z kilkoma rodzinami z tego kręgu mają stały kontakt. Jerzy szacuje, że w sumie na nogi stanęło ok. 70 osób. Czy będą następni, trudno powiedzieć – właściciel kamienicy postanowił ją przerobić na pensjonat. Stowarzyszenie do czerwca musi się wynieść z Zamkowej. Szukają innego miejsca w Krakowie, ale upatrzyli też sobie piękne gospodarstwo 60 km od miasta. Dwa hektary ziemi, zabudowania jak stworzone, by założyć większy ośrodek – dla starszych ludzi, których nikt nie chce przygarnąć na końcówkę życia. Gospodarstwo można kupić za 400 tys. zł – na razie mają jedną siódmą kwoty. Plan się skomplikuje, jeśli Ilonie przyjdzie iść za kratki za sfałszowane recepty dla biednych – proces wciąż jest w toku, teoretycznie może dostać 8 lat więzienia.

O Marku Stosiu na Zamkowej mówią: hojny sponsor – gdy zaczął pracę, jeszcze mieszkając w ośrodku, mocno wspierał go finansowo. Nadal dużo pracuje, czasem po 10 godzin. Z Dorotą żyją aktywnie – co wtorek siatkówka, basen, park wodny, w sobotę spacer, w niedzielę nabożeństwo. W ich pastelowej kawalerce jest komputer, ale nie ma telewizora. Zaglądają na Zamkową regularnie, prawie tak często jak do rodziców Doroty.

Polityka 21.2009 (2706) z dnia 23.05.2009; kraj; s. 32
Oryginalny tytuł tekstu: "Przystanek Zamkowa"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną