Wołodymyr Zełenski spróbował zagrać va banque. Po rozmowie z sekretarzem generalnym NATO Jensem Stoltenbergiem, porzucając dyplomatyczne formułki, stwierdził, że tylko wejście do sojuszu pozwoli zakończyć wojnę w Donbasie. Uciekł się do tego – może w odruchu desperacji – w sytuacji największego od kilku lat nagromadzenia rosyjskich wojsk u wschodnich granic Ukrainy i na okupowanym Krymie.
Zapewne przewidywał, że nie spotka go entuzjastyczny odzew i nawet przyjaźni mu zachodni przywódcy poczują się postawieni pod ścianą. Wytknął bowiem sojuszowi niepoważne traktowanie jego kraju jako „kandydata na kandydata” do członkostwa, który stoi w przedsionku poczekalni już 13 lat i wpatruje się w drzwi co prawda formalnie otwarte, lecz faktycznie zablokowane.
To, co usłyszał przez szparę, nie zostawia złudzeń. Pytana o słowa Zełenskiego rzeczniczka Białego Domu odparła, że Ameryka wspiera Ukrainę, ale decyzję o poszerzeniu musi podjąć NATO. Można przypuszczać, że mniej więcej to samo usłyszał Zełenski od samego Joego Bidena, z którym rozmawiał tydzień temu. Jeśli więc prezydent Ukrainy mógł pomyśleć, że „teraz albo nigdy”, to z Waszyngtonu usłyszał „nie teraz”. Choć formuła powitalna padła tak dawno temu.
Czytaj też: Zmierzch lidera prorosyjskiej opozycji na Ukrainie
Stare weto Putina
Bukareszteński szczyt NATO w 2008 r., pierwszy zjazd przywódców zachodniego sojuszu zorganizowany w nowym kraju członkowskim, był wydarzeniem szczególnym. USA i NATO miały na głowie dwie niekorzystnie rozwijające się wojny – w Afganistanie i Iraku – i potrzebowały Rosji do tranzytu ludzi i sprzętu.