Świat

Ukraina stawia na NATO w grze z Rosją. Obudzi Zachód?

Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski podczas wywiadu dla telewizji HBO Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski podczas wywiadu dla telewizji HBO Axios on HBO / Zuma Press / Forum
Wywołana przez Kijów kwestia członkostwa w NATO podsyci najsilniejsze lęki Rosjan i może ich sprowokować do ataku. Stawką kryzysu jest los Ukrainy, ale też postawa Zachodu wobec rosyjskiej agresji.

Wołodymyr Zełenski spróbował zagrać va banque. Po rozmowie z sekretarzem generalnym NATO Jensem Stoltenbergiem, porzucając dyplomatyczne formułki, stwierdził, że tylko wejście do sojuszu pozwoli zakończyć wojnę w Donbasie. Uciekł się do tego – może w odruchu desperacji – w sytuacji największego od kilku lat nagromadzenia rosyjskich wojsk u wschodnich granic Ukrainy i na okupowanym Krymie.

Zapewne przewidywał, że nie spotka go entuzjastyczny odzew i nawet przyjaźni mu zachodni przywódcy poczują się postawieni pod ścianą. Wytknął bowiem sojuszowi niepoważne traktowanie jego kraju jako „kandydata na kandydata” do członkostwa, który stoi w przedsionku poczekalni już 13 lat i wpatruje się w drzwi co prawda formalnie otwarte, lecz faktycznie zablokowane.

To, co usłyszał przez szparę, nie zostawia złudzeń. Pytana o słowa Zełenskiego rzeczniczka Białego Domu odparła, że Ameryka wspiera Ukrainę, ale decyzję o poszerzeniu musi podjąć NATO. Można przypuszczać, że mniej więcej to samo usłyszał Zełenski od samego Joego Bidena, z którym rozmawiał tydzień temu. Jeśli więc prezydent Ukrainy mógł pomyśleć, że „teraz albo nigdy”, to z Waszyngtonu usłyszał „nie teraz”. Choć formuła powitalna padła tak dawno temu.

Czytaj też: Zmierzch lidera prorosyjskiej opozycji na Ukrainie

Stare weto Putina

Bukareszteński szczyt NATO w 2008 r., pierwszy zjazd przywódców zachodniego sojuszu zorganizowany w nowym kraju członkowskim, był wydarzeniem szczególnym. USA i NATO miały na głowie dwie niekorzystnie rozwijające się wojny – w Afganistanie i Iraku – i potrzebowały Rosji do tranzytu ludzi i sprzętu. Władimira Putina zaproszono na sesję Rady NATO–Rosja, mimo że między Wschodem a Zachodem trwał już zażarty spór o strefy wpływów.

Rok wcześniej, na konferencji w Monachium, Putin wygarnął USA, że stworzyły świat jednobiegunowy i narzuciły swoją wolę w bezprecedensowy sposób, co musi przynieść katastrofę. Kiedy cztery lata wcześniej do NATO wchodziły trzy państwa bałtyckie, sąsiadujące z Rosją Litwa, Łotwa i Estonia, Putin był wściekły, ale jeszcze za słaby. Jeszcze wcześniej, w czasach jelcynowskiej smuty, gdy w ekspresowym tempie i z pomocą wielu przyjaciół przez „okno możliwości” przedostały się Polska, Węgry i Czechy, mógł tylko patrzeć, zgrzytając zębami w Petersburgu.

Ale gdy wraz z „pomarańczową rewolucją” wizja zintegrowanej z Zachodem Ukrainy na dobre zakorzeniła się w Kijowie, a za sprawą „rewolucji róż” również w Gruzji, Putin – będąc już u władzy – zdał sobie sprawę, że rozpad resztek sowieckiej strefy wpływów to kwestia czasu. Krótko potem wypowiedział słynne zdanie, że „upadek ZSRR był największą katastrofą geopolityczną XX w.”. By zapobiec kolejnej, za wszelką cenę próbował zablokować plany rozmieszczenia tzw. tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach, uznanie przez Zachód niepodległości Kosowa, a przede wszystkim rysujące się na horyzoncie kolejne, trzecie po zimnej wojnie poszerzenie NATO. Na zamkniętym spotkaniu miał wprost powiedzieć liderom sojuszu, że jeśli przyłączą Ukrainę, zaanektuje Krym i Donbas.

Z Bukaresztu w 2008 r. Putin wywiózł połowiczny sukces: NATO zaprosiło Chorwację i Albanię do rozmów akcesyjnych (oba kraje weszły do sojuszu w 2009 r.), po sprzeciwie Greków wstrzymało się z Macedonią, a wskutek weta Niemiec i Francji odmówiło Ukrainie i Gruzji. W deklaracji poszczytowej zapisano jedynie (albo aż), że oba kraje zostaną kiedyś członkami NATO. Sojusz planował wrócić do sprawy za pół roku, ostatecznie nie powrócił, bo Putin zagrał jeszcze ostrzej.

Czytaj też: Czego od sojuszników w NATO chce Biden

Dwie wojny o NATO

Bukareszteński szczyt odbył się w kwietniu 2008 r. i z dzisiejszej perspektywy wydaje się jakby za mgłą. Bo dużo ostrzej w powszechną pamięć wbiły się wydarzenia z sierpnia tamtego roku, kiedy rosyjskie czołgi i samoloty ruszyły na Tbilisi. Rosja po raz pierwszy zdecydowała się zbrojnie zablokować pronatowski kurs jednej z byłych republik sowieckiego imperium.

Wtedy jeszcze Zachód niezbyt dokładnie odczytywał intencje Putina i nie wiązał akcji zbrojnej na Kaukazie z wcześniejszymi deklaracjami neoimperialnego przywódcy Rosji. Jednym z niewielu, którzy prawidłowo przewidzieli rozwój wypadków, był polski prezydent Lech Kaczyński, który być może pamiętał groźby Putina z Bukaresztu. Przepowiednia o tym, że po Gruzji celem ataku będzie Ukraina, kraje bałtyckie i Polska, musiała się zacząć sprawdzać, by Zachód porzucił złudzenia o resecie z Rosją, w który sporo zainwestował ledwie rok po tamtej wojnie.

Aż nie do wiary, że są w krajach NATO tacy, którzy w jakiś reset wierzą do dziś, gdy Putin ponownie zademonstrował bezkompromisowe podejście do prozachodnich dążeń – na Ukrainie. To, że wtedy, po Majdanie, zapalnikiem nie była kwestia NATO, a Unii Europejskiej, nie ma większego znaczenia, bo w Rosji obie instytucje traktuje się z niemal równą wrogością i podejrzliwością. Ważne jest to, że w 2014 r. Putin zaczął prowadzić na Ukrainie nową wojnę zastępczą z NATO, a aparat agresji, prowokacji, destabilizacji i dezinformacji zadziałał zarówno wobec zaatakowanego kraju, jak i członków sojuszu.

NATO przeżyło szok pod względem militarnym i naprędce zabrało się za wypełnianie dziur we wspólnej obronie. Równolegle Zachód zajął się – początkowo intensywnie, z czasem ze słabnącą determinacją – przerwaniem rozlewu krwi i zażegnaniem konfliktu w drodze politycznych ustaleń z Rosją, nakładając też na Moskwę niezbyt skuteczne sankcje. Gdy jednak chodzi o ewentualne członkostwo Ukrainy i Gruzji w sojuszu, efekt mrożący wywołany przez Putina zadziałał stuprocentowo. Wątek, podnoszony przez ukraińskich i gruzińskich polityków oraz media, stał się w praktyce tematem tabu.

Wzrosły też trudności formalne i obiektywne: kraj nieposiadający pełnej kontroli nad swym terytorium nie może być do NATO przyjęty – to ustalono jeszcze przed pierwszym rozszerzeniem na Wschód. NATO w oświadczeniach wspiera integralność terytorialną Ukrainy i nie uznaje aneksji Krymu ani okupacji Donbasu, w praktyce jednak nie jest w stanie zaoferować realnej pomocy w wyparciu Rosjan. Apel Zełenskiego niewiele pomoże – kraje NATO nie mają intencji pakować się w niemal pewną wojnę z Rosją.

Czytaj też: Putin rozpycha się na Bałtyku

Druga strona medalu

W odróżnieniu od deklaracji o wsparciu i sympatii dołączenie do NATO oznacza przyjęcie przez kraj przystępujący i wszystkie akceptujące nowego sojusznika bardzo poważnych zobowiązań, włącznie z podjęciem w razie potrzeby najpoważniejszego wysiłku – walki zbrojnej. Obecna sytuacja sprawia, że równanie zysków i kosztów jest silnie zaburzone – to Ukraina byłaby „biorcą” w układzie bezpieczeństwa, co nie znaczy, że nic by nie dawała.

Już teraz, jako kraj partnerski sojuszu, Ukraina jest aktywnym uczestnikiem wielu misji wojskowych. Dysponuje liczną armią, nie ma problemów z wystawianiem sporych kontyngentów i robi to zawsze chętnie. Niewątpliwie ma też największe bezpośrednie doświadczenie w walce z Rosją i zapewne oferuje NATO bezcenne dane wywiadowcze, jak też możliwości testowania taktyki i sprzętu „w boju”. Intensywnie modernizuje własne siły, opracowuje w przyspieszonym trybie nowe rozwiązania w zakresie uzbrojenia, niedługo będzie je z powodzeniem eksportować i zacznie naprawdę liczyć się na międzynarodowym rynku broni.

To wszystko nie zmienia oczywistego faktu, że to Ukraina liczyłaby bardziej na wsparcie NATO, niż miałaby cokolwiek do zaoferowania w zamian. Oczywiście, NATO nie podchodzi do nowych członków na transakcyjnej zasadzie, jest sojuszem opartym na wspólnych wartościach i gotowym rozciągać parasol bezpieczeństwa, nie żądając zbyt wiele. Dowiodło tego, przyjmując kraje małe, słabe militarnie, o nikłym potencjale ekonomicznym i politycznym. Ukraina jest jednak krajem wielkim, ludnym, potencjalnie silnym i położonym w takim sąsiedztwie, które z jednej strony byłoby dla sojuszu wielką wartością, a z drugiej, przynajmniej na razie, stanowi ogromne ryzyko.

Dla nas, na wschodniej flance, perspektywa uzyskania sojuszniczego buforu sięgającego daleko na wschód byłaby atrakcyjna, dopóty jednak, dopóki nie przyszłoby go bronić przed Rosją własnym kosztem. Dla większości krajów zachodnich jednak zbyt daleko przesuwałaby geopolityczny punkt ciężkości NATO od jego zachodnioeuropejskiej kolebki i stawiała jeszcze większe wyzwania niż obecnie, jeśli chodzi o praktyczne zdolności obronne na Wschodzie.

Nawet gdyby jakimś cudem udało się znaleźć polityczne rozwiązanie aktualnego konfliktu i doprowadzić do normalizacji między Ukrainą a Rosją oraz odzyskania przez Kijów pełnej kontroli nad granicami państwa, trudno sobie wyobrazić rozmieszczenie wielonarodowych sił na całym potencjalnie zagrożonym odcinku granicy ukraińsko-rosyjskiej. Z drugiej strony dla wielu nie do pomyślenia było 30 lat temu wejście Polski do NATO, które się wydarzyło i dzięki któremu dziś nie tylko jesteśmy bezpieczniejsi, ale czujemy sens przynależności do zachodniej wspólnoty i obowiązek jej obrony, nie tylko dla samych siebie.

Na razie zamiast oferty kolektywnej obrony prezydent Zełenski i cała Ukraina muszą się zadowolić wsparciem werbalnym, rozmowami, telefonami, wizytami, których jest coraz więcej i w których wyrażane jest coraz silniejsze zaniepokojenie. I o to też mogło chodzić.

Czytaj też: Apel Bidena. Czy Europa znów zaufa Ameryce?

Zełenski gra na siebie?

Tylko z perspektywy Kijowa, a ściślej pałacu prezydenckiego, NATO jest jedynym skutecznym antidotum na problemy Ukrainy z Rosją. Całkiem przekonani nie są sami Ukraińcy. Co prawda w najświeższym sondażu z marca za wejściem do NATO opowiada się 57 proc. ankietowanych, ale wynikowi daleko do rekordów poparcia dla sojuszu, rzadkich, ale przekraczających 70 proc. O wiele częściej od rosyjskiej agresji w 2014 r. Ukraińcy w kwestii NATO byli podzieleni po mniej więcej jednej trzeciej: za, przeciw i niezdecydowanych.

W dodatku ich opinia mocno zależy od wieku, płci, miejsca zamieszkania czy poglądów. Zwolennikami NATO znacznie częściej są młodzi mężczyźni mieszkający w miastach na zachodzie niż ludzie starsi, kobiety, mieszkający na wsi, na wschodzie czy południu. Ten rozkład w zasadzie pokrywa się z bazą wyborczą Zełenskiego, który po transformacji z serialowego Sługi Narodu w rzeczywistego polityka w 2019 r. podbił serca niemal trzech czwartych wyborców, i to w całym kraju.

Po dwóch latach niełatwej prezydentury taka popularność to już historia. Zełenski i jego rządząca partia tracą w sondażach od wielu miesięcy i bardzo potrzebują nowego impulsu. Rosyjska eskalacja u granic w tym sensie była politycznie pomocna – pozwoliła odzyskać przywództwo, wyjść z integrującym Ukraińców przesłaniem i odnowić więzy ze światem. Największą nagrodą była rozmowa z Bidenem. Kolejną – autentyczne zaniepokojenie zachodnich potęg rosyjskimi ruchami wojsk.

Zełenski poszedł za ciosem – nie poprzestał na ponowieniu akcesu do NATO, wskazał też najbardziej pożądanego zachodniego pośrednika. Ma nim być Kanada, kraj z dużą populacją ukraińskich imigrantów, cieszący się w NATO powszechnym zaufaniem i uznawany za stuprocentowo wiarygodnego sojusznika przez USA i Europę. Zełenski w rozmowie z premierem Justinem Trudeau miał prosić, by Ottawa wzięła na siebie przekonanie sceptycznych członków NATO do przyjęcia Ukrainy.

Za jednym zamachem ukraiński prezydent odnowił więc bliski kontakt z doświadczonym prezydentem USA i związał swój wizerunek z popularnym, sympatycznym politykiem młodego pokolenia. Czy to pomoże mu odzyskać zaufanie rodaków – zobaczymy, na razie liczy się to, że Zełenski w ogóle rozmawia z zachodnimi liderami, a temat Ukrainy wrócił na szczyt międzynarodowej agendy. Ale słowa, obrazki, wpisy na Twitterze i fotki na Instagramie tego kryzysu nie rozwiążą.

Czytaj też: NATO – sojusz obrony demokracji?

O co gra Putin?

Co gorsza, ten kryzys może w każdej chwili przerodzić się w kolejną krwawą wojnę. Amerykanie po kilku dniach wahania przyznali, że koncentracja wojsk rosyjskich u granic Ukrainy może być największa od 2014 r., czyli inwazji na Krym i Donbas. Mowa więc o kilkudziesięciu tysiącach żołnierzy. Intencji Kremla nie sposób odgadnąć z oświadczeń rzecznika Dmitrija Pieskowa o tym, że wojska te pozostaną tak długo, jak to będzie konieczne, i tam, gdzie jest to konieczne.

NATO ma dobry obraz sytuacji na ziemi ze zwiadu satelitarnego i lotniczego, ale nawet najdokładniejsze dane o liczbie i rodzaju sprzętu nie są w stanie odpowiedzieć na pytanie, co z tym sprzętem zamierza zrobić głównodowodzący. Dlatego telefony dzwonią nie tylko w Kijowie, ale i w Moskwie, a analitycy próbują przewidzieć następny krok Putina. On sam dostrzega jednak słabość Zachodu, której nie przysłonią mnożące się w ostatnich dniach oświadczenia z wyrazami poważnego zaniepokojenia oraz apele o umiar, kierowane czasem, ku zadowoleniu Kremla, do obu stron konfliktu.

Putin wie, że niemal na sucho uszło mu już użycie broni chemicznej na terenie kraju członkowskiego NATO (zamach na eksszpiega Siergieja Skripala w brytyjskim Salisbury) i nie spotkała go żadna bolesna kara za usiłowanie mordu politycznego na Aleksieju Nawalnym, również z wykorzystaniem bojowego środka chemicznego. Widzi, że presja państw zachodnich na polityczne uregulowanie konfliktu ukraińskiego – czytaj: wycofanie się Rosjan z zajętych i okupowanych terytoriów Ukrainy – spadła niemal do zera. Cieszy się zapewne, że podnosząc kwestię wejścia do NATO, Zełenski podsycił niezwykle emocjonalnie traktowaną przez część Rosjan wizję „okrążania Rosji” przez zachodnie wojska i bazy, których rozmieszczeniem na Ukrainie wielokrotnie straszyła putinowska propaganda.

Kreml musi przy tym konstatować, że relatywną bezkarność zapewnia mu energetyczna pępowina łącząca Rosję z Europą Zachodnią, która okazuje się bardzo mocna i nie poddaje próbom przecięcia. Dlatego zgodnie z dawno przyjętą taktyką Rosja może naciskać coraz mocniej i testować kolejne granice. Putin czuje się panem sytuacji, o ile tylko w swoich zapędach nie przekroczy granic terytorium NATO. A nawet gdyby przekroczył, liczy na jeszcze więcej niż w rozgrywce z Ukrainą – na to, że przez strach czy apatię załamie się kolektywna obrona, sojusz zaakceptuje kolejne fakty dokonane i nie podniesie broni nie tyle w obronie Ukrainy, ile własnego terytorium.

Czytaj też: Putin odwołuje pandemię i świętuje rocznicę zajęcia Krymu

Czy Ukraina obudzi Zachód?

Ukraiński prezydent mógł przesadzić, nadużyć dyplomatycznej formuły wypowiedzi, zdenerwować wielu partnerów na Zachodzie, ale narobił zamieszania też w pozytywnym sensie. NATO już wie, że od nierozwiązanego problemu Ukrainy łatwo nie ucieknie – a że samo nie będzie w stanie go rozwiązać, musi na nowo zaangażować swoich liderów i partnerów instytucjonalnych. Najpierw tych, którzy lata temu wzięli na siebie tę odpowiedzialność, a więc Francję i Niemcy jako zachodnich członków tzw. formatu normandzkiego. Ich zeszłotygodniowy apel, sugerujący, że Ukraina jest w równym stopniu winna obecnej eskalacji, nie daje jednak nadziei na przełom. Dlatego przy pozytywnej postawie i z nową energią Bidena do gry muszą wejść Amerykanie.

Dyplomatyczny ruch w interesie już się zaczyna, Waszyngton się obudził, wielostronny format QUINT pod wodzą Wielkiej Brytanii odbywa kolejne rozmowy. Uznawana niegdyś za najbliższego partnera Ukrainy w regionie Polska próbuje odzyskać inicjatywę wizytą ministra spraw zagranicznych w Kijowie i mocnymi oświadczeniami. Temat Ukrainy musi zostać jak najszybciej podjęty przez Unię Europejską i ponownie przez NATO – na wyższym szczeblu. Rosja musi dostać czytelny sygnał: ani kroku dalej. Jeśli siedem lat po aneksji Krymu i wejściu do Donbasu Zachód prześpi lub przemilczy kolejną falę militarnego zastraszania Ukrainy, trzeba będzie przyjąć, że wbrew deklaracjom skazał ją na wegetację w szarej strefie, na ziemi niczyjej, którą coraz łatwiej będzie Rosji zająć bez walki.

Czytaj też: NATO kontra Rosja. Kto kogo wymanewruje?

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną