Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Rosja kontra NATO. Czas na generałów? Gdzie i jak może uderzyć Moskwa?

Prezydent Rosji Władimir Putin. 27 grudnia 2021 r. Prezydent Rosji Władimir Putin. 27 grudnia 2021 r. Alexei Nikolsky / Forum
Rosyjskie żądania rozgraniczenia stref wpływów odbiły się od ściany NATO. Rozjuszona Moskwa daje Zachodowi tydzień i zapowiada kroki „techniczne i wojskowe”, mające skłonić sojusz do ustępstw. Gdzie i jak może uderzyć?

Genewa, Bruksela, Wiedeń. Tydzień najintensywniejszych od kilku dekad kontaktów dyplomatycznych Rosji z Zachodem nie tylko nie przybliżył stron do porozumienia, ale przeciwnie – oddalił jego perspektywę przez uświadomienie Rosjanom, że nie będzie żadnego „dealu” na proponowanych przez Moskwę warunkach. Obrażeni i wściekli – a przynajmniej sprawiający takie wrażenie – delegaci Putina wrócili do kraju i zaczęli na nowo straszyć NATO konsekwencjami. Dają Zachodowi jeszcze tydzień na ustosunkowanie się na piśmie do ich propozycji. A potem? No właśnie, potem może nastąpić eskalacja – ta najczęściej przewidywana, na Ukrainie, ale i jakaś nowa.

Zachód już wie, że gdy Rosja koncentruje uwagę świata na jakimś regionie, któremu zagraża, to może tam uderzyć, ale równie dobrze wybrać inne miejsce i inną metodę działania.

Czytaj też: Biden na łączach z Putinem. Rosja sprawdza, na co może liczyć

Putin pod presją czasu

Gdy jeszcze nie wszyscy dyplomaci wyjechali z hotelu w Wiedniu, z Waszyngtonu nadeszło ostrzeżenie: Rosja wysłała do Donbasu grupy sabotażystów, mające przygotować prowokację, która posłuży za pretekst do inwazji. Scenariusz „operacji pod fałszywą flagą” rozważany był od początku obecnego kryzysu, ale teraz, zdaniem amerykańskiego wywiadu, są na to dowody. W tym samym czasie strony internetowe ukraińskiego rządu zostały zaatakowane przez hakerów, którzy zostawili na nich ostrzeżenia: „oczekujcie najgorszego”. Ukraina nie ma wątpliwości, że za atakiem stoi Rosja, na Zachodzie też mało jest wątpiących. Co ciekawe, groźby zostały sformułowane – nieudolnie – również po polsku i odwołują się do zbrodni OUN UPA na Wołyniu, Galicji i Polesiu, za które Ukrainę spotkać ma kara.

Trwa koncentracja rosyjskich wojsk, widziane są transporty docierające ze wschodniego okręgu wojskowego. Amerykański analityk Michael Kofman ocenia, że Rosjanie mają do dyspozycji 60 batalionowych grup bojowych, ok. 85 tys. wojska w pobliżu granic Ukrainy oraz 15 tys. sił separatystycznych republik ługańskiej i donieckiej. Według Kofmana zaangażowana jest ponad jedna trzecia wojsk lądowych Rosji, a przypomnijmy, że oczekiwanym przez Zachód warunkiem postępu w rozmowach była deeskalacja, rozumiana jako powrót żołnierzy z „frontu” do macierzystych baz stałego pobytu. „Nic takiego nie ma miejsca” – oceniał na spotkaniu szefów obrony państw NATO przewodniczący Komitetu Wojskowego Sojuszu adm. Rob Bauer.

Nie znaczy to jeszcze, że inwazja nastąpi, ale Putin jest pod presją czasu. Rotuje wojska na granicy Ukrainy od niemal roku, a nawet rosyjska armia czuje zmęczenie i stres. Pogoda też się liczy – ciężkie wojska łatwiej poruszają się po zamarzniętej ziemi. Wreszcie: im dłużej agresor zwleka, tym lepiej do odparcia ataku przygotowuje się jego ofiara. Fiasko rozmów o zakazie poszerzania NATO stwarza dogodny pretekst właśnie teraz. W wywiadzie dla „Financial Times” unikający ostrego języka sekretarz generalny Jens Stoltenberg stwierdził, że jeśli negocjacje zawiodą, NATO jest przygotowane na nowy konflikt w Europie. Trudno we wcześniejszych wypowiedziach chłodnego Norwega znaleźć podobne sformułowanie.

Ostrowski: USA kontra Rosja i Chiny. Nowa zimna wojna

Szwedzi podnoszą alarm

Ale konflikt w Europie nie musi od razu oznaczać wojny Rosja–NATO, mimo że Moskwa może planować coś równie perfidnego. Pod koniec tygodnia nienależąca do NATO Szwecja w pośpiechu i tajemnicy przerzuciła na bałtycką wyspę Gotlandię oddział szybkiego reagowania przy pomocy sojuszniczego samolotu transportowego C-17. Wkrótce na wyspę dotarły gąsienicowe wozy bojowe CV90 i inny sprzęt – tego już ukryć się nie dało. Sztokholm kilka tygodni temu podniósł gotowość sił właśnie w związku z perspektywą ataku Rosji na Ukrainę i rozmaitych konsekwencji, jakie mógłby on wywołać – także dla kraju formalnie niezaangażowanego. Szwedzi obserwowali z obawą rozwój sytuacji dyplomatycznej, bo choć nie deklarują teraz chęci wstąpienia do NATO, na pewno nie życzą sobie, by ktokolwiek, w szczególności Rosja, blokował im taką możliwość w przyszłości. Podobne stanowisko prezentuje Finlandia.

Co skłoniło szwedzką armię do alarmowego desantu na Gotlandię? Pojawienie się na Bałtyku rosyjskich okrętów z Floty Północnej. Szwedzi najpierw obserwowali je z powietrza i postanowili na wszelki wypadek wzmocnić obronę wyspy uznawanej za kluczowy punkt na wojskowej mapie Bałtyku. Rosja ma Szwecję na celowniku za jej wsparcie dla Ukrainy i Białorusi, akcentowane mocno w czasie zeszłorocznego przewodnictwa w OBWE, za jej nasilone ostatnio zakupy uzbrojenia z USA, współpracę z NATO i ostrą krytykę Kremla. Furię wywołał niedawny apel szwedzkiego szefa sztabu, który w Pentagonie argumentował za zwiększeniem liczby amerykańskich wojsk w Europie. Minister obrony bez wahania nazywa Rosję największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa regionu, dzięki czemu zwiększa budżet obronny i zapowiada podwojenie liczebności sił zbrojnych.

W odpowiedzi rosyjscy politycy i sam Putin przypominają przegraną przez Szwecję bitwę pod Połtawą i straszą jej powtórką. Najwyraźniej Szwedzi uznali, że nietypowa aktywność rosyjskiej marynarki może oznaczać przygotowania do ataku, choć jednostki z północy były widziane na Bałtyku już wcześniej. Ewentualny rosyjski desant na Gotlandię byłby eskalacją niemającą precedensu i prawdopodobnie oznaczałby szwedzko-rosyjską konfrontację zbrojną, zapewne z udziałem państw NATO. Stąd tylko krok do większego konfliktu w rejonie Bałtyku, w którym zagrożone byłyby Estonia, Łotwa, Litwa, Finlandia i Polska.

Podkast: W co z nami grają Rosjanie? Będzie wojna?

Putin podkręci gaz?

Rosja może też pokazać pazury na południu. Wciąż ma ok. 2 tys. żołnierzy w Naddniestrzu, wschodnim terytorium Mołdawii, które nie uznało jej deklaracji niepodległości i chciało pozostać w ZSRR. Wśród pół miliona mieszkańców jedna trzecia deklaruje się jako Rosjanie, cały kraj mówi po rosyjsku, posługuje się rublami i jest de facto rosyjskim protektoratem wojskowym. Status międzynarodowy Naddniestrza jest podobny do separatystycznych „republik” w Gruzji – uznają tylko siebie nawzajem, stanowią nierozwiązany problem dla reszty społeczności międzynarodowej, a ich jedynym poważnym sojusznikiem jest Putin. Wciśnięte między Ukrainę a resztę Mołdawii terytorium byłoby idealnym miejscem do odmrożenia kryzysu czy rozpętania lokalnej wojny, która szybko mogłaby eskalować. Trzeba przy tym mieć świadomość, że Mołdawia, przez wiele lat sympatyzująca z Rosją, zmieniła w ostatnich latach kurs i wyraźnie dąży do Unii Europejskiej i NATO. To oczywiście kolejny kandydat na liście Putina do destabilizacji i powstrzymania prozachodnich tendencji, nawet siłą.

Dalej na południowy-zachód leży inny potencjalnie zapalny region: Bośnia i Hercegowina. Trójetniczne i wielowyznaniowe państwo, posklejane w jeden byt międzynarodowym wysiłkiem po krwawych wojnach z końca XX w., może być kolejnym polem starcia NATO–Rosja. Kraj od 2010 r. jest na ścieżce przygotowań do członkostwa w sojuszu, a starania o to wyraźnie przyspieszyły w ubiegłym roku, kiedy powołano komisję ds. współpracy z NATO i ogłoszono dwuletni program reform sił zbrojnych.

Wizja ta nie podoba się liderowi bośniackich Serbów Miloradowi Dodikowi, korzystającemu ze wsparcia Belgradu i Moskwy. Dodik grozi oderwaniem Republiki Serbskiej i stworzeniem własnej armii, co oznaczałoby rozpad BiH i groziło nową wojną. Żołnierze NATO pilnowali pokoju w Bośni od 1996 r., teraz międzynarodową pomoc w tworzeniu państwowości zapewnia Unia (misja EUFOR-Althea). Świadoma ryzyka Bruksela próbuje formułować coraz nowsze „strategie dla Bałkanów Zachodnich” i organizuje konferencje podtrzymujące wizję dobrobytu dzięki europejskim pieniądzom, ale jest bezradna wobec napięć narodowościowych i religijnych, podsycanych przez Rosję.

Na szali jest również wiarygodność USA, które w ramach porozumień z Dayton patronowały statusowi Bośni i Hercegowiny oraz pomogły stworzyć jej konstytucję. Teraz ten system się rozsypuje: w grudniu parlament republiki serbskiej przyjął regulacje umożliwiające opuszczenie instytucji centralnych BiH. W bałkańskim kotle temperatura jest na granicy wrzenia. Putin chętnie podkręciłby gaz, żeby wykipiało.

Czytaj też: Polska na pierwszej linii starcia. Czy wciąż jesteśmy bezpieczni?

Atak bliżej Ameryki

Rosjanie sugerują też, że mogą wykonać ofensywny manewr znacznie bliżej Ameryki i uderzyć w pozycję samego Bidena. Rosyjski wiceminister spraw zagranicznych, który spotykał się z wysłanniczką USA w Genewie, niby mimochodem wspomniał, że nie można wykluczyć, iż w reakcji na działania NATO Rosja rozmieści żołnierzy i uzbrojenie u progu USA, na Kubie i w Wenezueli. Oba kraje pozostają najważniejszymi partnerami Rosji w Ameryce Łacińskiej, z obydwoma Moskwa utrzymuje współpracę wojskową. Rosyjskie bombowce kilkakrotnie lądowały w Wenezueli, Kubę regularnie odwiedzają okręty, reaktywowana miała być też instalacja zwiadu elektronicznego zamknięta 20 lat temu.

Stałych baz wojskowych jednak Rosja tam nie ma, dlatego nawet jedno zdanie rzucone przez Siergieja Riabkowa zelektryzowało Amerykanów. Choć to wcale nie nowość, bo rosyjscy politycy wielokrotnie stawiali retoryczne pytania: co byście powiedzieli wy, Amerykanie, gdybyśmy robili w Zatoce Meksykańskiej to, co wy robicie na Morzu Czarnym i Bałtyku?

Pojawienie się rosyjskich żołnierzy na Kubie, nie mówiąc już o uzbrojeniu zdolnym sięgnąć terytorium USA (Hawanę od Miami dzieli 350 km), byłoby wizerunkową katastrofą dla każdego amerykańskiego prezydenta. Pogrążony w wewnętrznych kłopotach Joe Biden nie może do tego dopuścić, zwłaszcza w wyborczym roku. Pewnie dlatego jego doradca ds. bezpieczeństwa Jake Sullivan nie chciał się rozwodzić nad rosyjskimi groźbami: „nie będę komentował tych pogróżek, ale gdyby Rosja miała iść w tym kierunku, nasza reakcja będzie zdecydowana”.

Pamięć kryzysu kubańskiego sprzed 60 lat jest w USA nadal żywa, a ponowne wejście Rosjan na wyspę na pewno by ją odświeżyło, stawiając przed prezydentem nieprawdopodobne wyzwanie. Putin dobrze wie, że samo wspomnienie takiej możliwości bardzo zaboli Amerykanów, a realizacja tego pomysłu wywoła ostry kryzys prezydentury Bidena. Wysłanie wojsk do bardziej oddalonej, ale strategicznie istotnej Wenezueli zaboli mniej, choć też wywoła alarm. A przecież w orbicie Rosji są także Nikaragua oraz mniejsze i odleglejsze Boliwia i Ekwador.

Wielu amerykańskich analityków bezpieczeństwa z niepokojem obserwuje odbudowę rosyjskich wpływów w Ameryce Środkowej i Południowej, a od kiedy Rosjanie pokazali, że potrafią utrzymywać obecność wojskową z dala od swych granic nawet przez wiele lat lub wysyłać w świat najemników z grupy Wagnera (którzy pojawili się w Wenezueli w czasie kryzysu rządów Nicholasa Maduro), traktują to jako rosnące zagrożenie. Do zbrojnej konfrontacji z Rosją może więc dojść znacznie bliżej Ameryki niż kiedykolwiek wcześniej, a wydarzenie takie miałoby olbrzymie konsekwencje. Putin ma w ręku całą talię możliwych rozwiązań.

Szybkie przerwanie rozmów dyplomatów wskazuje, że rosyjska propozycja negocjacji układu bezpieczeństwa z Zachodem – mająca pozory poważnej – była jednym z narzędzi ułatwiających i uwiarygodniających przesądzoną już eskalację. Stawianie niemożliwych do spełnienia warunków politycznych przed zaplanowanym już użyciem siły zbrojnej jest znanym sposobem usprawiedliwiania wojen. Austro-Węgry posunęły się do tego wobec Serbii w lipcu 1914 r., co wywołało lawinę następstw prowadzących do Wielkiej Wojny, która ogarnęła całą Europę. Hitler postawił w 1938 r. ultimatum Polsce, domagając się eksterytorialnego korytarza do Gdańska, choć wiedział, że go nie dostanie, i przygotowywał się do rozpętania wojny rok później. Amerykanie w listopadzie 1941 r. zażądali od Japonii odwrócenia sojuszy i choć to nie oni pierwsi zaatakowali, w momencie jego przekazania Tokio zdecydowani byli na wojnę z cesarstwem. Historia nie całkiem dokładnie się powtarza, ale doskonale w tym przypadku rymuje. Jest wysoce prawdopodobne, że Putin świadomie chce rozpętać wojnę i wciągnąć w nią NATO, niekoniecznie od razu atakując terytorium sojuszu. Wszystkie dzisiejsze kryzysy: pandemia, inflacja i droga energia, będą się wówczas wydawać wytęsknioną normalnością.

Czytaj też: Czego od sojuszników w NATO chce Biden

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną