Świat

Będzie jeszcze więcej NATO w NATO. To zły dzień dla Putina

Szczyt NATO w Brukseli. Na zdjęciu Joe Biden i Emmanuel Macron. 24 marca 2022 r. Szczyt NATO w Brukseli. Na zdjęciu Joe Biden i Emmanuel Macron. 24 marca 2022 r. Belga News Agenc / ddp images / Forum
Sojusz rozciągnie na południe wschodniej flanki stacjonowanie batalionowych grup bojowych. Ale misji na Ukrainie nadal nie popiera i nie zamierza formalnie zrywać deklaratywnego układu z Rosją.

To jest zły dzień dla Władimira Putina. Nie dość, że w kalendarzowy miesiąc po rozpoczęciu wojny z Ukrainą ani jej nie pokonał, ani nie zmusił do zaakceptowania swoich żądań; nie dość, że w dniu tym najprawdopodobniej przez zaniedbania własnych wojskowych utracił przynajmniej dwa okręty w zagarniętym Ukrainie porcie, to jeszcze dostał od NATO „prezent” w postaci większej liczby lepiej uzbrojonych wojsk sojuszniczych bliżej swoich granic. Musi to być dla niego koszmar, jeśli przypomnieć sobie, że gdy zaczynał tę bezprawną wojnę, wymieniał dwa główne cele: ujarzmienie Ukrainy i odepchnięcie NATO. Zachodni sojusz nie tylko zadzierzgnął jeszcze bliższe więzy z Kijowem przez jednoznaczne wsparcie dyplomatyczne, antyrosyjskie sankcje i dostawy broni, od której giną tysiące Rosjan, ale też sam wprowadza w życie decyzje, jakie jeszcze kilka miesięcy temu były nie do wyobrażenia.

Reset odstraszania i obrony

Putin właśnie dowiedział się, że przywódcy państw NATO zatwierdzili rozszerzenie schematu wielonarodowych grup bojowych, istniejących od 2017 r. na północy wschodniej flanki, na kraje jej południowej części: Słowację, Węgry, Rumunię i Bułgarię. Pomysł ten był dyskutowany od kilku miesięcy, w grudniu prace nad nim przyspieszyły, gdy zachodnie wywiady już przewidywały, że rosyjska inwazja na Ukrainę jest przesądzona. Sprawy przyspieszyły, gdy zaczęła się wojna. Francja wysłała pierwszych żołnierzy do Rumunii, gdzie ma stanąć na czele sojuszniczej misji. Niemcy i Holendrzy objęli posterunki na Słowacji, do Rumunii pojechali też Amerykanie, z których część jest już w Bułgarii. System Enhanced Forward Presence – wzmocnionej wysuniętej obecności wojskowej – rozszerzył się sam, zanim jeszcze formalnie został wprowadzony w życie. Reszta szczegółów dodatkowego rozmieszczenia wojsk ma się wyjaśnić do czerwcowego szczytu w Madrycie.

Ale Madryt zatwierdzi też coś więcej, co jest nazywane resetem odstraszania i obrony NATO. Według sekretarza generalnego Jensa Stoltenberga chodzi o wzmocnienie wysuniętej obecności wojsk, ich lepsze wyposażenie, zbudowanie w krajach stacjonowania sojuszniczych magazynów uzbrojenia (pierwszy już powstał w Estonii) i zwiększenie gotowości bojowej wielonarodowych kontyngentów. Ma być jeszcze więcej NATO w NATO – a zwłaszcza na jego wschodniej flance. Więcej wojsk lądowych, samolotów, okrętów w bazach morskich, a nawet – po raz pierwszy w ramach wspólnego przedsięwzięcia – uderzeniowe grupy lotniskowcowe, czyli pływające bazy lotnicze z eskortą.

To nowatorska idea, która była testowana w czasie ubiegłorocznego rejsu nowego brytyjskiego lotniskowca i w czasie kilku morskich manewrów marynarek wojennych NATO. Najwyraźniej się sprawdziła, bo Sojusz uzgodnił, że poza dwiema stałymi grupami okrętów bojowych (fregat i niszczycieli) oraz dwiema grupami jednostek przeciwminowych (trałowców i niszczycieli min) będzie mieć grupę morską z lotniskowcem jako okrętem flagowym. Można się domyślać, że głównymi „dostarczycielami” tej zdolności będą Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi, posiadający w NATO największe lotniskowce, ale dołączyć mogą też Włosi czy Hiszpanie z mniejszymi jednostkami. Ewentualna blokada czy walka powietrzno-morska będzie z takim narzędziem o wiele łatwiejsza, i to też zła wiadomość dla Putina.

Czytaj też: Gdzie się rozpłynęli rosyjscy żołnierze?

Putin z siłami NATO sobie nie poradzi

Zasygnalizowane dziś decyzje świadczą o tym, że NATO przeistacza się w sojusz bardziej niż dotychczas skoncentrowany na obronie i odstraszaniu w Europie, konkretnie Rosji przed agresją na kraje NATO i obronie przed nią, jeśli odstraszanie zawiedzie. Nie powinno jednak. Sojusz pokazuje, jak to wygląda w liczbach: na samej wschodniej flance jest dzisiaj 24,5 tys. żołnierzy państw sojuszniczych spoza regionu i prawie 300 tys. wojsk narodowych, krajów tworzących wschodnią flankę. Pod komendą NATO jest 40 tys. sił szybkiego reagowania, a w Europie stacjonuje już 100 tys. Amerykanów. Putin do walki z Ukrainą posiadającą 240 tys. wojska wysłał niecałe 200 tys. i sobie nie radzi. NATO dysponuje przy tym nieporównanie silniejszym lotnictwem, rozpoznaniem, dowodzeniem i wyszkoleniem wojska, co również demonstrują częściowo szkoleni przez zachodnich sojuszników żołnierze ukraińscy. Nie ma żadnej możliwości, by Putin poradził sobie z siłami sojuszniczymi, gdyby w jego głowie powstał pomysł tak niedorzeczny jak wojna konwencjonalna z NATO. Wojnę nuklearną rzecz jasna może zacząć, ale z dużym prawdopodobieństwem byłaby jego ostatnią.

Polska może mieć satysfakcję, bo od dawna chciała, by wojsk z zachodnich krajów NATO było na wschodniej flance jeszcze więcej. Prezydent Andrzej Duda nazwał to określeniem „defence forward presence” – stała wysunięta obecność obronna. To już nie polski postulat, a niekontrowersyjny i przez wszystkich wspierany kierunek polityki obronnej NATO w reakcji na rosyjską agresję. Ale Duda jeszcze wczoraj mówił, że postawi na obradach przywódców postulat formalnego odwołania porozumienia NATO–Rosja z 1997 r.: „Rosja swoimi działaniami przez czynności dokonane jednoznacznie pokazała, że ten akt rozwiązuje. Uważam, że NATO powinno jasno i wyraźnie powiedzieć po prostu to samo: nie ma tego aktu, przekreślić raz na zawsze ten fikcyjny już z winy Rosji dokument”. Mimo wsparcia ze strony części ekspertów i polityków ten argument najwyraźniej nie przeszedł, gdy przywódcy usiedli przy stole jako Rada Północnoatlantycka.

Dlaczego Dudzie tak zależy na unieważnieniu deklaracji z epoki współpracy i porozumienia? Ponieważ zawiera ona ograniczenia wojskowe dotyczące nowych krajów członkowskich (w 1997 r. u progu NATO stały Polska, Czechy i Węgry), które Sojusz narzucił sobie w imię budowy zaufania w relacjach z Rosją pomimo zaplanowanego już wtedy pierwszego poszerzenia na Wschód. NATO zobowiązało się do nierozmieszczania na Wschodzie znaczących sił bojowych, w zamian za co Rosja zobowiązała się do „zachowania podobnej powściągliwości w rozmieszczaniu swych sił konwencjonalnych w Europie”. Praktycznie od czasu przyjęcia tego zapisu istniał spór, o jakiej wielkości siły dokładnie chodziło. Zwolennicy większej powściągliwości i Rosjanie dowodzili, że negocjatorzy mieli na myśli brygady, więc kilkutysięczne związki taktyczne. Ci, którzy woleli patrzeć realniej na zdolności obronne, mówili o dywizjach, czyli ugrupowaniach liczących po kilkanaście tysięcy żołnierzy.

Choć liczb nikt nigdy na papierze nie widział, NATO przyjęło jeszcze bardziej umiarkowane podejście i w reakcji na pierwszą rosyjską agresję na Ukrainie rozmieściło w nowych krajach członkowskich sąsiadujących z Rosją nawet nie brygady, a wzmocnione bataliony. Zaledwie wczoraj, dopytywany, czy w obecnej sytuacji nie należałoby ich powiększyć do rozmiarów brygad, sekretarz generalny wykazywał ostrożność – wspomniał o podwojeniu liczebności batalionowych grup bojowych, ale słowa „brygada” nie wypowiedział. Dziś w ogóle o tym nie wspomniał.

Czytaj też: „Misja pokojowa” na Ukrainie. O co chodzi Kaczyńskiemu?

Polska chce do klubu nuklearnego

Jeszcze większe symboliczne znaczenie ma inny zapis Aktu Stanowiącego, zobowiązane znane jako „3 x n”, które mówi, że: „Członkowie NATO ponownie stwierdzają, że nie mają żadnego zamiaru, planu ani powodu, by rozmieszczać broń nuklearną na terytorium nowych państw członkowskich”. Nuklearny szlaban postawiony na granicy „starego NATO” od początku istnienia powiększonego Sojuszu dawał powody krytykom do tworzenia i rozpowszechniania teorii o równych i równiejszych, o NATO dwóch prędkości, o sojusznikach klasy A i B. Z kolei marzenie o włączeniu nowych krajów członkowskich, szczególnie Polski, do sojuszniczego programu „nuclear sharing”, od kilku lat funkcjonuje jako symbol ostatecznego potwierdzenia pełni sojuszniczych praw i obowiązków.

Znaczenie operacyjne ma to relatywnie niewielkie, ale ma ogromną wagę symboliczną, zwłaszcza w obecnej sytuacji. Rozszerzenie statusu nuklearnego na któryś z krajów wschodniej flanki oznaczałoby przełamanie narzuconych sobie przez Zachód ograniczeń. W praktyce chodzi o dwa kraje, Polskę albo Rumunię, przy czym to Polska ma przewagę techniczną – więcej samolotów wielozadaniowych potencjalnie zdolnych do przenoszenia bomb nuklearnych (F-16, a do końca dekady też F-35).

Deklaracje i dywagacje na temat wzięcia przez Polskę udziału w NATO nuclear sharing pojawiały się w ostatnich latach kilkakrotnie, ale do tej pory kończyły się na zagajeniu dyskusji bez konkluzji. Jedną z przeszkód był właśnie dokument ograniczający politykę nuklearną Sojuszu i czasem przesadnie wyrażanej woli nieantagonizowania Rosji. Ale od 24 lutego 2022 r. żyjemy w świecie geostrategicznego przyspieszenia, w którym nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli NATO zerwałoby z deklaracjami samoograniczania, logicznym krokiem byłoby uruchomienie dyskusji o poszerzeniu nuklearnego klubu. I tak nic nie nastąpiłoby z dnia na dzień, byłby to proces wymagający co najmniej kilkuletniego przystosowania po stronie NATO, od Amerykanów zapewnienia uzbrojenia jądrowego i zaangażowania po stronie potencjalnych nowych uczestników. Mimo oczywistej pokusy politycznej lepiej nawet byłoby o nim nie mówić, tylko zdaje się nie ma o czym. Na nadzwyczajnym szczycie nikt Aktu Stanowiącego NATO–Rosja nie odwołał, choć zapewne mało kto go jeszcze popiera.

Rozmowa Żakowskiego: Czy nowa mapa świata jest możliwa bez Rosji?

Cicho o misji Kaczyńskiego

Najbardziej dobitne milczenie zapanowało dziś jednak na temat propozycji misji pokojowej w Ukrainie, z którą tydzień temu w Kijowie wyszedł wicepremier Jarosław Kaczyński ku zaskoczeniu wielu międzynarodowych partnerów. Mimo kilku ogólnych komentarzy ze strony Amerykanów i innych sojuszników, że sprawa jest godna zainteresowania i omówienia, a nawet zapewnień, iż zostanie zgłoszona w dyskusji na spotkaniu przywódców, nie padło na jej temat ani słowo z ust sekretarza generalnego. Zapytany, czy Polacy temat postawili w debacie, kluczył, by w końcu wypowiedzieć sakramentalne już zdanie, że NATO nie zamierza wysyłać na Ukrainę swoich wojsk.

W drodze na szczyt, w rozmowie z dziennikarzami na pokładzie Air Force One, doradca Bidena ds. bezpieczeństwa Jake Sullivan przyznał, że nie miał jeszcze okazji rozmawiać o pomyśle Kaczyńskiego z kimkolwiek z Polski, ale zastrzegł, że nie ma mowy o wysyłaniu na Ukrainę wojsk USA. O misji nie wspomina też wydane przez Biały Dom już po sojuszniczej naradzie oświadczenie prezydenta Bidena. O ile więc rzeczywiście polska delegacja z prezydentem Dudą na czele zgłosiła postulat misji przy sojuszniczym stole, zapewne jeszcze dziś o tym usłyszymy. Znamienne jednak, że przed wyjazdem o misji Kaczyńskiego prezydent też nie wspomniał.

Czytaj też: Co z sankcjami? Rosyjski imposybilizm PiS

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną