O systemach Patriot dla Ukrainy wszyscy zdążyli napisać niemal wszystko w czasie dwutygodniowego wyczekiwania na finalizację w zasadzie zapowiedzianej decyzji. Administracja odczekała na uroczysty moment, przełom w zakresie obrony powietrznej potwierdzono, gdy prezydent Ukrainy był już na terytorium USA. Wołodymyr Zełenski słusznie po wielokroć dziękował za broń, o którą apeluje, błaga i prosi od początku wojny, ale w swoim stylu żartował, że jeśli miałby jakieś przesłanie, to o więcej patriotów. Powszechnie podziwiany i oklaskiwany przywódca czasu wojny doskonale wie, że na wiele może sobie pozwolić, ale rozumie też, że nie wszystko dostanie, a w każdym razie nie od razu.
Na patrioty czekał dziesięć miesięcy, a to może nie być wszystko, bo nie wiadomo, jak zaawansowane jest szkolenie ukraińskiej obsługi. Z dotychczasowych doświadczeń przy innych typach uzbrojenia wynika, że przekazanie sprzętu ogłasza się, gdy jest gotowy do użycia. W przypadku patriotów proces szkolenia naprawdę wymaga czasu, a urzędnicy w Waszyngtonie mówią o „paru miesiącach”. Jednak licznik czasu mógł zacząć bić jakiś czas temu, kwestie szkoleń są utajnione tak samo jak dostawy, i o dostarczeniu – a zatem o wprowadzeniu do służby patriotów – dowiemy się zapewne dopiero, gdy ukraińskie władze zdecydują się tym pochwalić – również w ramach wojny informacyjnej z Rosją, na postrach.
Zełenski miał jednak za co dziękować, bo pod względem wartości bateria systemu Patriot będzie z pewnością najkosztowniejszym typem uzbrojenia z USA. Może stanowić połowę wartości lub więcej wycenionego na 1,85 mld (też najdroższego) pakietu ogłoszonego wraz z jego wizytą. Ale dopóki nie zobaczymy tego sprzętu w polu lub ktoś go oficjalnie nie opisze, nie możemy być pewni skali tego transferu. Bateria to w najczęściej spotykanej konfiguracji dwie jednostki ogniowe, a zatem wyrzutnie i węzeł łączności skupiony wokół jednego radaru. Wyrzutnie w każdej jednostce ogniowej mogą być trzy lub cztery, ale w zależności od użytych pocisków każda może mieć cztery, dwanaście albo szesnaście rakiet. Różnica wynika z zasięgu, roli i zaawansowania generacyjnego – opisywałem ją zresztą w jednym z poprzednich tekstów. W każdym razie jedna bateria to zarazem dużo i niewiele. Gdyby liczyć łącznie salwę wszystkich pocisków, może być ich sporo i mogą strącić liczną powietrzną armadę.
Ale patrioty to głównie broń antyrakietowa, a tu sytuację komplikuje punktowość takiej obrony. W praktyce bateria może osłaniać przed atakiem rakietowym jeden obiekt lub obszar, którym zapewne będzie ukraińska stolica. Kijów będzie lepiej zabezpieczony przed atakiem rakiet balistycznych, manewrujących, samolotów, a nawet dronów, choć strzelanie z patriotów do irańskich szachidów to zaprzeczenie wojennej ekonomiki.
Czytaj też: Rosyjski Goliat i ukraiński Dawid jednoręki. Jak wygrać nierówną wojnę
Bomby z ilorazem inteligencji i wschodnie kalibry
Z Iranu Rosja miała otrzymać też pociski balistyczne i kto wie, czy decyzja o wysłaniu patriotów nie była podyktowana oceną rosnącego zagrożenia. Ten kosztowny i skomplikowany system to jednak broń typowo defensywna – trudno będzie Rosję zaatakować pociskiem z Patriota. Dużo prostsze i tańsze uzbrojenie ofensywne jest w najnowszym pakiecie ciekawsze, mimo że nie uchodzi za przełomowe.
Termin „inteligentna bomba” wszedł do użytku w czasie prowadzonych przez NATO nalotów na Serbię w 1999 r., a upowszechnił się w czasie operacji przeciwko Irakowi i Afganistanowi. Dzięki zastosowaniu dość prostego tricku technicznego zwykłe, grawitacyjne, „głupie” bomby lotnicze nabrały „ilorazu inteligencji”, gwarantującego trafienie w kółko o średnicy 5 m. Bomba taka ubrana jest w swego rodzaju gorset, nakładkę korygującą jej lot według wskazań GPS – wówczas amerykańskiej nowinki z zakresu technologii kosmicznych, dziś niemal tak powszechnej jak fale radiowe. Zestawy tych gorsetów umożliwiających precyzyjne trafienia przy minimalnym wysiłku pilota i z dużej wysokości znane są pod skrótem JDAM i stosowane w różnych gabarytach bomb. Teraz mają trafić pod skrzydła ukraińskich samolotów, co oznacza zwiększenie precyzji rażenia, a także pokazuje, że kolejna zachodnia technologia lotnicza została zintegrowana ze wschodnimi platformami latającymi, a być może także z amunicją.
Liczba zestawów pozostaje tajemnicą, ale jeśli mowa o bombach lotniczych, to pod uwagę należy brać setki lub tysiące, inaczej nie miałoby to sensu. Amunicja lotnicza nie jest zużywana tysiącami na dzień jak artyleryjska, ale jeśli ma przynieść realny efekt na polu walki i by jej zastosowanie miało ekonomiczny sens, musi być liczna. Jakakolwiek bomba lotnicza „ubrana” w zestaw JDAM robi spustoszenie o kilka rzędów wielkości okrutniejsze niż popularne w internetowych filmikach granaty zrzucane z chińskich dronów.
Przekazanie JDAM-ów świadczy bowiem o rosnącym przekonaniu USA co do roli ukraińskiego lotnictwa w misjach uderzeniowych powietrze-ziemia, a zatem może pośrednio być dowodem wzmocnienia sił powietrznych Ukrainy samolotami przekazywanymi w całości lub w częściach z „Zachodu”. Przy niemal pewnym braku w Ukrainie sprzętu lotniczego pochodzącego ze „starych krajów NATO” prawdopodobne jest przekazanie samolotów z państw byłego Układu Warszawskiego. Kto wie, może również z Polski, ale chodzić może raczej o flotę Su-25 w krajach południowo-wschodniej Europy.
Ale bomby lotnicze, nawet jeśli jest ich kilka tysięcy, nie mogą się równać z pociskami artyleryjskimi i rakietowymi. Tych w najnowszym pakiecie Pentagonu jest ponad 200 tys. I to niemal wyłącznie kalibrów „wschodnich”, dostosowanych do radzieckich, ukraińskich i generalnie pochodzących z „demoludów”. Te kilka milimetrów średnicy to ogromna różnica. Z pocisków zaprojektowanych do czołgów, dział czy wyrzutni rakietowych NATO nie da się strzelać posowieckim sprzętem – i na odwrót. Kłopot w tym, że Ukraina wciąż używa obu wzorców, a można mieć pewność, że tych wschodnich jest nadal przewaga. Dlatego, co Amerykanie zapowiadali już kilka miesięcy temu, ich agencje rządowe i firmy prywatne na zlecenie rządu prowadziły swego rodzaju rozpoznanie rynku w krajach europejskich i spoza kontynentu. Przyniosło to w krótkim czasie spory uzysk: 100 tys. nabojów czołgowych (nieujawnionego typu), 50 tys. pocisków rakietowych do wyrzutni Grad, 65 tys. pocisków artyleryjskich do dział ciężkich i lekkich. Gdyby Ukraina chciała ich wszystkich użyć w intensywnej walce, starczyłoby niestety tylko na kilka tygodni. Ale teraz walka na froncie nieco straciła na intensywności. Plusem dla wschodnioeuropejskich krajów NATO może być to, że zamówienia finansowane przez USA na „wschodnie kalibry” trafiają do firm w regionie, które jednak mają i tak lawinę zamówień. Priorytety i wolumeny sprzedanej produkcji nie są jawne. W każdym razie to kolejny rekord w amerykańskich dostawach.
Czytaj też: Ameryka uratowała Ukrainę przed upadkiem. Bije Rosję, a nawet Chiny
Znaczące oświadczenie Bidena
Ale równie ważne co zawartość najnowszego pakietu jest to, czego w nim nie ma. Wbrew powtarzanym z Kijowa apelom nie znalazła się w tej darowiźnie dalekosiężna amunicja rakietowa do wyrzutni HIMARS pod postacią pocisków ATACMS czy kombinowanych pocisków rakietowo-szybujących GLSDB. O tej pierwszej nie było mowy od początku wojny, ale o tej drugiej były publikowane sugestie, jakoby oparte na oficjalnych źródłach.
W całej tej amunicyjnej grze liczy się zasięg. Tradycyjne, bardzo dokładne pociski korygowane GMLRS dolatują na maksymalnie 85 km i Ukraińcy potrafią już wykorzystywać graniczne limity zasięgu tej broni. Ale GLSDB to lotnicza bomba szybująca przyczepiona do silnika pocisku GMLRS, zdolna do pokonania 150 km z taką samą dokładnością trafienia. Półbalistyczny ATACMS gwarantuje donośność na 300 km z nie mniejszą precyzją strzału. Ale ani rakietowych bomb szybujących, ani pocisków balistycznych do HIMARS-ów Waszyngton Ukrainie do tej pory nie przekazał. Prezydent Joe Biden został o to zapytany wprost na wspólnej z Wołodymyrem Zełenskim konferencji, nie po raz pierwszy zresztą. Po raz pierwszy okazał się tak bardzo szczery, a przynajmniej takie zrobił wrażenie. Pytanie ukraińskiej dziennikarki było dosadne: dlaczego zmieniająca reguły broń sączona jest na raty, zamiast zostać dostarczona od razu w skali i zdolnościach gwarantujących odparcie Rosji? Biden chwilę się zamyślił i wygłosił znaczące oświadczenie, wskazujące, że to nie on i nie USA blokują takie dostawy.
Powiedział m.in.: „A więc pytacie, dlaczego nie dajemy Ukrainie wszystkiego, co mamy? (...) Jest kluczowe, by za wsparciem Ukrainy opowiadał się cały Sojusz. A sytuacja, w której dalibyśmy Ukrainie zasoby diametralnie różne od już dostarczanych, groziłaby złamaniem jedności NATO, jedności Unii Europejskiej i całego świata. Dostarczymy Ukrainie to, czego potrzebuje do własnej obrony, by odnieść sukces, by zwyciężać na polu walki”.
Wydaje się, że prezydent USA jednoznacznie wskazał na Europę Zachodnią jako tych, którzy wzbraniają się przed tak zdecydowanym wsparciem Ukrainy po to, by zbytnio nie antagonizować Rosji i uniknąć otwartego starcia z nią. Takie głosy nie są zresztą niczym nowym, słychać je od dawna w Niemczech, Francji, Włoszech – a czasami i na marginesie debaty nawet w Polsce. Biden po raz pierwszy tak wyraźnie wskazał, że jest to problem. A w obliczu nawoływań o rozmowy z Rosją, udzielanie jej gwarancji bezpieczeństwa czy też apeli o pokój – może być to jeden z wyznaczników lub ograniczeń ukraińskiego zwycięstwa. Biden był bardzo ostrożny w formułowaniu wizji przyszłego pokoju, podkreślał, że Ukraina musi najpierw odzyskać kontrolę nad swoim terytorium, a Zełenski akcentował też kwestię zadośćuczynienia za szkody. Ale kto wie, o czym obaj liderzy rozmawiali i jak szczerze za zamkniętymi drzwiami. Biden zaczął przecież przywitanie ukraińskiego gościa od tego, że warto było porozmawiać w cztery oczy. Siła tych ustaleń może się okazać w najbliższych miesiącach większa niż JDAM-ów i patriotów.
Czytaj też: Macron, Scholz i inni. Skąd to niespotykane zamiłowanie do pokoju?