Europejczycy prowadzą z Trumpem grę na dwóch polach: by utrzymał jak największe zaangażowanie USA w bezpieczeństwo Europy (w tym Ukrainy) oraz by oszczędził Ameryce i UE wojny handlowej. I trzymają kciuki, żeby Waszyngton nie zaczął bardzo mocno mieszać obu wątków.
Ostatnie deklaracje Trumpa i jego doradców w sprawie Rosji i Ukrainy, niechęć odgrywania roli „pierwszorzędnego” gwaranta bezpieczeństwa Europy i wsparcie dla sił skrajnie prawicowych (głównie AfD w Niemczech) były wstrząsające dla sporej części opinii publicznej. Ale nie zmieniły zasadniczego kierunku działań władz kluczowych krajów NATO, UE i Wielkiej Brytanii.
Są to próby wpływania na kształt ugody „pokojowej” negocjowanej przez USA i Rosję i jednoczesnego budowania scenariuszy wojskowych dla Europy, w których Stany Zjednoczone – nawet przy mniejszym zaangażowaniu – pozostają jednym z fundamentów bezpieczeństwa.
Utrzymanie bezpiecznej Europy leży bowiem zarówno w geopolitycznym, jak i gospodarczym interesie Ameryki. Rządzący w Europie trzymają się nadziei, że nawet jeśli Trump zapomniałby o tym w swej politycznej nieprzewidywalności, to będzie mu o tym przypominać elita miliarderów, którymi otacza się w Białym Domu.
Czytaj też: Świat będzie wrzał. Druga kadencja Trumpa może być bardziej destrukcyjna niż pierwsza
Kto wyśle wojska?
Zakulisowe działania USA w Europie na poziomie dyplomatyczno-operacyjnym na razie nie przekreślają nadziei na jakąś formę konstruktywnej współpracy. Tematem poniedziałkowego szczytu w Paryżu, w którym uczestniczył m.in. Donald Tusk, były „gwarancje bezpieczeństwa” dla Ukrainy na wypadek porozumienia rozejmowego czy nawet pokojowego.
Jak już wiadomo, Amerykanie w zeszłym tygodniu skierowali do kilku krajów Europy zestaw pisemnych pytań, do jakiego udziału w ochronie ugody pokojowej są gotowe (i czy obejmuje to wysłanie żołnierzy). A także – to sygnał gotowości Waszyngtonu do współpracy – jakiego udziału USA oczekują, by uczestniczyć w tych wspólnych gwarancjach bezpieczeństwa dla Kijowa.
Amerykanie publicznie wykluczają udział swoich żołnierzy w misji (nazywanej „pokojową”, „stabilizacyjną”, „rozejmową”) w Ukrainie, ale to nie musi być jednoznaczne z zupełnym umywaniem rąk (o czym niżej).
Temat europejskiego kontyngentu nie jest żadnym zaskoczeniem – prezydent Emmanuel Macron już w grudniu, zaraz po spotkaniu z ówczesnym prezydentem elektem USA w Paryżu, podjął konsultacje z innymi przywódcami w Europie. Tłumaczył, że oferta wysłania wojsk to w oczach Trumpa bilet dający prawo głosu w rozmowach o końcu walk w Ukrainie.
Macron na grudniowym szczycie UE wydawał się dość osamotniony. Ale temat kontyngentu nie został zupełnie porzucony, a dyplomaci kilku krajów UE od grudnia regularnie przekonywali w Brukseli, że „sprawa leży na stole, choć dyskusja nie weszła w fazę konkretnego planowania militarnego”. W poniedziałek gotowość do wysłania żołnierzy do Ukrainy potwierdzili Brytyjczycy i Francuzi, nie wykluczyli tego Szwedzi i Duńczycy. Z kolei Niemcy i Hiszpanie uznali rozmowy o tym za przedwczesne.
Tusk powtórzył w Paryżu, że Polska nie przewiduje wysyłania żołnierzy do Ukrainy, ale będzie logistycznie wspierać te państwa, które się na to zdecydują. Takie deklaracje wygłaszane od grudnia spotykają się w NATO i UE ze zrozumieniem m.in. z powodu obciążeń naszej armii przy ochronie granicy z Rosją i Białorusią.
Sondowana wielkość europejskiego kontyngentu to 25–40 tys. żołnierzy (francuskie media piszą o 10 tys. Francuzów), którzy musieliby mieć wsparcie USA m.in. w obronie powietrznej i gwarancje pomocy w razie frontalnego ataku Rosji.
„Warunkiem rozmieszczenia naszych żołnierzy są gwarancje kryzysowego wsparcia (back-up) ze strony USA” – podkreślał wczoraj brytyjski premier Keir Starmer. Cały nowy i pokojowy scenariusz dla Ukrainy zakłada zatem dalszą mocną współpracę Europy z Ameryką. To efekt miksu politycznych prognoz i świadomości braku alternatywy – gdyby Amerykanie zupełnie porzucili Ukrainę, Europa nie byłaby w stanie jej obronić. Część Europejczyków uważa, że z Trumpem – skoro tego chce – trzeba na serio rozmawiać o kontyngencie, choć to na razie debata teoretyczna.
Obecność żołnierzy z Europy (czyli w praktyce z krajów NATO) w ramach porozumienia wydaje się trudna do zaakceptowania dla Moskwy. Ale na razie nie antagonizuje Trumpa ogłaszaniem czerwonych linii, bo sprzyja jej sytuacja. W Ukrainie trwa wojna na wyczerpanie, a Rosja może podważać jedność Zachodu i osłabiać morale przeciwnika z racji chwiejnej linii Białego Domu, przekonanego o szansach na rychłe zakończenie walk dzięki dużym ustępstwom Kijowa.
Co zrobiłby Trump, gdyby sparzył się na rozmowach z Moskwą? Część rządzących w UE i Ukrainie nadal widzi szansę na wariant zmęczenia amerykańskiego prezydenta bezowocnymi kontaktami z Putinem, co przełożyłoby się na przeciągnięcie wojny dzięki dalszej pomocy dla Kijowa, w której coraz większy udział brałaby na siebie Europa. Między innymi w Polsce dominuje przekonanie, że dodatkowe kilkanaście, a najlepiej kilkadziesiąt miesięcy męczenia Rosji wojną i sankcjami wymusiłoby na Kremlu znacznie lepsze warunki (dla Kijowa i Europy) zakończenia wojny niż ugoda, którą niektórzy ludzie Trumpa zapowiadają nawet „przed Wielkanocą”, czyli do 20 kwietnia.
Czytaj też: Trump otwiera Rosji drzwi, Ukrainy nie zaprasza
Niemcy zapalą zielone światło
Drugim po obietnicach kontyngentu w Ukrainie atutem Europy wobec Trumpa ma być radykalne zwiększenie wydatków na zbrojenia, czego gwałtownie domaga się Waszyngton. Debatę o dużym wspólnym finansowaniu obronności blokuje kampania wyborcza do Bundestagu, ale prawdopodobny przyszły chadecki kanclerz Friedrich Merz zasygnalizował gotowość do rozmów o wspólnych instrumentach pożyczkowych.
Choć wybory już w najbliższą niedzielę, formowanie rządu koalicyjnego może potrwać co najmniej dwa miesiące. Merz optymistycznie obiecuje nowy gabinet „przed Wielkanocą”, ale jednocześnie do Brukseli płyną w tych dniach coraz mocniejsze komunikaty, że w obliczu żądań Trumpa duże partie głównego nurtu – czyli chadecja, obecnie współrządzący socjaldemokraci i Zieloni – są gotowe do wspólnych decyzji o pieniądzach na zbrojenia bez czekania na nowy rząd.
Dlatego niektórzy unijni dyplomaci oczekują przyspieszenia rozmów w sprawie dużego finansowania obronności już w przyszłym tygodniu. Brukselska bańka spekuluje o możliwym dodatkowym szczycie, by nie czekać na ten standardowy zaplanowany na 20 marca.
Europejczycy obawiają się, że USA mogą wkrótce zaoferować Rosji złagodzenie sankcji w ramach negocjacji, co byłoby sprzeczne ze stanowiskiem Brukseli. Kluczowi gracze w UE opowiadają się za utrzymaniem ich aż do zawarcia „sprawiedliwego pokoju” i uzgodnienia reparacji wojennych dla Kijowa. Szczytowi w Paryżu towarzyszyły dyplomatyczne sygnały dla Amerykanów, że Europa jest przeciwna rozwadnianiu sankcji. Jeśli Amerykanie by się z nich wycofali, to same sankcje europejskie byłyby łatwiejsze do obejścia i nieskuteczne.
Komisja Europejska jest zgodnie z traktatami negocjatorką UE w kwestiach handlu międzynarodowego, co teraz pozwala państwom Unii scedować na nią żmudne targi z USA o cłach (komisarz Marosz Szefczovicz w tym tygodniu prowadzi rozmowy w Waszyngtonie), pozwalając rządom UE zajmować się Rosją, Ukrainą, rozmowami geostrategicznymi. Jest to jednak podszyte obawami, że Trump zacznie umieszczać kwestie bezpieczeństwa, handlu i unijnych regulacji platform cyfrowych w jednym pakiecie negocjacyjnym, by wymusić większe ustępstwa.
Już teraz, jak wynika z przecieków, dyrekcja KE ds. handlu (DG Trade) opowiada się za swoistą pauzą w egzekwowaniu niektórych wymogów wobec platform, by nie komplikować rozmów o cłach z USA (czy raczej o nienakładaniu nowych), które Bruksela chciałaby sfinalizować w marcu. Na razie to postulat mniejszościowy, ale pod presją Trumpa pomysł rozwadniania przepisów może zyskiwać na popularności.