Kto liczył na sojusz rządu i prezydenta w ograniczaniu naszego deficytu budżetowego, po wczorajszym spotkaniu ministra Rostowskiego z prezydentem Kaczyńskim czuje się jak naiwniak. Ale chyba takich nie było wielu, bo głowa państwa często mówi z troską o finansach publicznych, lecz zgadzać się na konkretne oszczędności - nie lubi. Trudno spodziewać się współpracy z prezydentem, który próbował zablokować chociażby reformę emerytur pomostowych. Teraz grozi użyciem weta w przypadku rządowych prób ograniczenia systemu emerytur mundurowych albo wprowadzenia nowej formuły wyliczania rent.
Rząd z kolei ma w głowie nieco inny kalendarz wyborczy niż prezydent. Dla Donalda Tuska pierwszorzędne znaczenie ma już nie wynik tegorocznej batalii o prezydenturę, ale przyszłoroczne wybory do Sejmu i Senatu. Bo to one zadecydują, czy premier zachowa posadę. Z punktu widzenia rządu lepiej zatem bolesne zmiany przeprowadzać teraz, a nie czekać z nimi 12 miesięcy. Poza tym - każda zwłoka oddala nas od spełnienia obietnicy danej Komisji Europejskiej – zbicia polskiego deficytu budżetowego poniżej 3 proc. do 2012 roku.
Jednak choć prezydent tradycyjnie okazuje się politykiem niezdolnym do szerszej współpracy, to także minister Rostowski nie jest bez winy. Zamiast jechać do Pałacu z gotowymi projektami ustaw, zaprezentował tylko mgliste ich założenia i chciał swoistej „carte blanche” od prezydenta. W ten sposób dał głowie państwa znakomity pretekst do narzekania i grożenia wetem. Oczywiście obstrukcja Lecha Kaczyńskiego w żaden sposób nie zwalnia rządu z konieczności oszczędzania. Przykłady państw Europy Południowej powinny każdego dnia nas o tym przekonywać. Trzeba zmieniać to, co możliwe, bez nowelizacji kluczowych ustaw. A resztę projektów mieć gotowych, czekając na ewentualnego nowego, bardziej skłonnego do reform, lokatora Pałacu Prezydenckiego.