Hołd rodzinom ofiar zamachów na lotnisku Zaventem oraz dwóch stacjach belgijskiego metra oddali także mieszkańcy Warszawy.
Dziś Belgia to jakby europejski Bliski Wschód, ze stolicą w Brukseli. Tuż obok unijnej centrali.
Belgia w ciągu ostatnich miesięcy przeżywa kolejną traumę.
Jak się okazuje, jest kraj, który może się obyć bez rządu. To Belgia ze swoją małą "frytkową rewolucją".
„Pochodzi pan z Belgii, która nie jest godna miana państwa” – nakrzyczał pod koniec lutego pewien angielski europoseł na Hermana van Rompuya, przewodniczącego Rady Europejskiej. Być może Belgia sprawia wrażenie wcześniaka, ale istnieje już 180 lat, a do niepodległości dojrzewała przez stulecia.
Mieszkańcy Belgii nie są pewni, czy dalej chcą być Belgami. Flamandowie grożą secesją, Waloni spoglądają ku Francji, a Albert II obawia się o przyszłość swojego królestwa. Wybory w najbliższą niedzielę.
Rządzenie Belgią to łatanie dziurawej beczki. Poprzedni premier podawał się do dymisji cztery razy. Nowy dziedziczy starą koalicję, sojuszników z musu, którzy nie wykluczają rozpadu państwa.
Pod nosem Unii Europejskiej trwa wojna językowa. Walonowie i Flamandowie mają siebie serdecznie dosyć, nie na tyle jednak, by się polubownie rozwieść. A Belgia rozpada się na części.
Belgia zmierza ku przepaści. Bogata, niderlandzkojęzyczna Flandria nie chce płacić na biedniejszą, francuskojęzyczną Walonię. Niemożność sformowania federalnego rządu sprawia, że Belgowie muszą liczyć się z perspektywą rozpadu królestwa.
Od ponad 100 dni Yves Leterme, przyszły premier Belgii, stara się uformować rząd. Na razie bezskutecznie. Syn Walona ożenionego z Flamandką, zapytany, czy zna belgijski hymn, śpiewa Marsyliankę. Oto belgijski pat.