Festiwal gdyński jest nadzwyczaj przyjazny dla twórców – w tym roku w konkusie startowało 21 filmów, na które czekało 21 nagród, nie licząc wyróżnień dodatkowych. Na pozaregulaminową nagrodę Złotej Zwrotnicy zasłużyło też jury, które przyznało Złote Lwy niedocenionej przez krytyków i widzów „Warszawie” debiutanta Dariusza Gajewskiego, nie zachwyciło się natomiast faworyzowanymi filmami Kolskiego czy Stuhra.
„To jest nowe kino, wszystko można tam kupić” – mówi bohaterka jednego z festiwalowych filmów, prezentując powracającym z zagranicy dzieciom zachodzące w okolicy zmiany. Można by, idąc dalej tym tropem, zapytać: Co konkretnie można dziś kupić w polskim kinie?
Ostry, społecznie zaangażowany film polski składa się dzisiaj przede wszystkim z blokowiska. W czterech pokazanych w Gdyni obrazach, w tym nagrodzonej Złotymi Lwami „Teresce”, życie toczy się w ponurych osiedlach, gdzie rodzi się zło i znikąd nie ma nadziei. Ale bez trudu można wyłowić jeszcze inne pojawiające się regularnie motywy, składające się na pejzaż rodzimego kina początku nowego tysiąclecia.
W kinie dochodzi do głosu najmłodsze pokolenie reżyserów. Na ostatnim gdyńskim festiwalu mieliśmy całą serię debiutów oraz parę filmów zrealizowanych przez nieco starszych twórców, którzy jednak weszli w dorosłość już w III RP. Są oni tubylcami w tej nowej Polsce i zaczęli ją po swojemu opisywać. Ich bohaterowie, głównie pionierzy realnego kapitalizmu, przejawiają pierwsze oznaki zmęczenia.
Parafrazując tytuł nagrodzonego, jak najbardziej zasłużenie, filmu Krzysztofa Zanussiego, można by powiedzieć, iż śmiertelną chorobą kina polskiego przenoszoną za pomocą taśmy filmowej jest nuda zużytych tematów, bylejakość artystyczna oraz nieliczenie się z publicznością.
"Dług", najlepszy film zakończonego niedawno festiwalu w Gdyni, to współczesny dramat z życia młodej polskiej inteligencji. Krzysztof Krauze pokazuje naszych pionierów kapitalizmu, którzy mordują gangstera, przekraczając prawo do obrony własnej. Sympatia widzów jest jednak po ich stronie.
W pierwszym dniu pokazano "Ogniem i mieczem", na zakończenie zaś "Pana Tadeusza", czyli dwie superprodukcje, na jakie zdobyła się w ciągu jednego roku nasza nie najbogatsza przecież kinematografia. To były naprawdę imponujące ramy festiwalu, tym bardziej więc byliśmy ciekawi, co znajdzie się pomiędzy nimi.
Goszcząc na ostatnim festiwalu w Gdyni miałem chwilami przykre poczucie, iż biorę czynny udział w wielkiej mistyfikacji: trwa feta, a przecież właściwie nie istnieje polska kinematografia, jest tylko parę niezłych polskich filmów.
Z prawdziwą przyjemnością odnotowujemy, iż główną nagrodę gdyńskiego festiwalu dostał Jan Jakub Kolski, któremu cztery lata temu przyznaliśmy Paszport "Polityki". Głównym bohaterem nagrodzonego filmu "Historia kina w Popielawach" jest wiejski kowal, który - nie wiedząc o staraniach braci Lumiere - wynalazł maszynę do wyświetlania ruchomych obrazów. Kolski trochę przypomina tego kowala - wymyślił własne kino, ucieka na wieś i nie przejmuje się w ogóle tym, co w dzisiejszym kinie modne.