Zdumiewać może fakt, że jeszcze na początku XIX w. krakowianie nie znali nazwiska artysty, który pozostawił w ich mieście prawdziwe arcydzieło – ołtarz mariacki. Ba, niewiele brakowało, a dziś nie mielibyśmy szansy go podziwiać: w drugiej połowie XVIII w. powstał pomysł, by średniowieczną „szafę” zastąpić czymś nowocześniejszym.
Ołtarz uratowała przed wyrzuceniem na śmietnik śmierć proboszcza kościoła Mariackiego ks. Jacka Łopackiego, skądinąd wybitnego intelektualisty, tyle tylko, że rozkochanego w sztuce baroku. Jak jednak mogło dojść do tak karygodnego zapomnienia? Czy winne były wyłącznie zmieniające się gusta artystyczne?
Powody wydają się bardziej skomplikowane. Po pierwsze, Wit Stwosz, jeden z największych rzeźbiarzy późnego średniowiecza, przeżył własny czas. W Krakowie przebywał do 1496 r. – kilka lat później nad Wisłę zawitał toskański renesans. Po wtóre, jagiellońska stolica nie doczekała się swojego Vasariego, który zanotowałby życiorysy działających tu artystów; w Norymberdze, innym mieście, w którym działał Stwosz, funkcję taką spełnił pisarz miejski Jan Neudorfer. (Giorgio Vasari, 1511–1574, włoski malarz, architekt, rzeźbiarz i historiograf sztuki. Autor pierwszej historii sztuki: „Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów”, wydanie polskie 1984–1990).
Odkrycie Stwosza
Odblokowanie pamięci o rzeźbiarzu zawdzięczamy dwóm romantykom: Ambrożemu Grabowskiemu (1782–1868) i Piotrowi Michałowskiemu (1800–1855). Życiorys pierwszego to kolejny dowód, że dla Krakowa najwięcej zrobili ludzie, którzy się w nim nie urodzili. Syn organisty spod Kęt, samouk, pozostawił po sobie ponad 60 książek o historii miasta. Jego imieniem nazwano później jedną z sal Collegium Maius. To on odnalazł w archiwach zagubione imię średniowiecznego geniusza. Nie wiadomo jednak, czy archiwiście udałoby się wypromować nazwisko tego artysty, gdyby nie słynny malarz, polityk i działacz gospodarczy Piotr Michałowski, który zażądał odnowienia dzieła Wita Stwosza „w swoim rodzaju prawie jedynego i na uwielbienie największych artystów zasługującego, będącego dumą sztuki polskiej”.
Odkrycie Grabowskiego – harmonijnie wpisujące się w romantyczną fascynację wiekami średnimi – przypadło jednak na czas szczególny: Polska pozbawiona była własnej państwowości, a w całej Europie postępował proces kształtowania się pojęcia: naród. To znacznie komplikowało sprawę, bo życiorys i dzieło Wita Stwosza na długo związały się z polityką.
Najpierw w drugiej połowie XIX w. doszło do polsko-niemieckiego sporu o przynależność narodową średniowiecznego rzeźbiarza i, co za tym idzie, o prawidłowe brzmienie jego nazwiska. Debata obudziła tak wielkie emocje, że ze względu na awanturniczy i nieco irracjonalny z dzisiejszego punktu widzenia charakter nazywa się ją czasem Stwoszjadą (na wzór Iliady). Tak bardzo chcieliśmy, by autor ołtarza mariackiego okazał się Polakiem.
Po stronie niemieckiej największe znaczenie miał artykuł Baadera o mówiącym wszystko tytule „Veit Stoss kein Pole sondern ein geborener Nürnberger” (Veit Stoss, nie Polak, ale urodzony norymberczyk). Po stronie polskiej głos zabrali intelektualiści: Władysław Łuszczkiewicz, Jan Ptaśnik, Leonard Lepszy, Jan Sas Zubrzycki, Tadeusz Szydłowski. Ale nie tylko oni. Wielką rolę w tamtej batalii odegrała postać nader malownicza: Ludwik Stasiak. Uważał się za malarza, duchowego spadkobiercę Jana Matejki, a także za historyka i publicystę – ucznia Stanisława Tarnowskiego, przywódcy konserwatystów krakowskich. Rzeczywiście, pióro miał drapieżne, ale badawczą metodologię bez oporów naginał w imię spraw wyższych.
Pojedynek na papiery
Orężem w tej wojnie były archiwalia. Batalię rozpoczęła książka Jana Neudorfera z 1547 r. „Nachrichten von Nürnberger Künstlern” (Wiadomości o artystach norymberskich). W drugim dziewiętnastowiecznym wydaniu tego dzieła pojawia się zapis „Dieser Veit Stoss (...) von cracau birdig” (ten Veit Stoss, pochodzący z Krakowa). To dało argument wszystkim, którzy chcieli uprawomocnić polskość Stwosza: najlepszym dowodem miał być fakt, że polskie pochodzenie przyznawali mu – w osobie norymberskiego pisarza – sami Niemcy.
Tymczasem testament Macieja Stwosza, brata Wita, który w 1482 r. przyjął krakowskie prawo miejskie, zdawał się służyć stronie niemieckiej. Powoływano się na zdanie: „Ich Matys Stos oder Schwab als man mych nent” (Ja, Matys Stos albo Szwab, jak się mnie nazywa). Wszystko zależy jednak od interpretacji. Wybitny historyk Jan Ptaśnik w 1912 r. zastanawiał się, jakie wnioski można wyciągać z faktu, że brat rzeźbiarza nazywany był w Krakowie Szwabem: „Czy on sam uważał się za Niemca? Trudno wierzyć, skoro córkę swą ukochaną nazywa w testamencie Hanuchną”. Dowodem polskości miało więc stać się pieszczotliwe zdrobnienie żeńskiego imienia.
Zażarte polemiki budziło też pismo Jana Heydeka, pisarza krakowskiej rady miejskiej z czasów Stwosza, który opisał historię powstania ołtarza mariackiego, wskazując, że Polacy nie chcieli nań łożyć, ofiarodawcami byli wyłącznie Niemcy, zaś dzieło wykonał „Vittus Almanus de Norimberga” (Vittus, Niemiec z Norymbergi).
Niby wszystko napisane zostało expressis verbis. A jednak wątpliwości, które wysunęli polscy historycy, wcale nie były niedorzeczne: dokument Heydeka, autora koncepcji ideowej Stwoszowskiego ołtarza, znamy z szesnastowiecznego odpisu, zrobionego wtedy, gdy w najgorętszą fazę wchodził spór między polsko- a niemieckojęzycznymi obywatelami Krakowa o to, do kogo ma należeć najważniejszy w mieście kościół (spór ten Zygmunt Stary rozwiąże na korzyść Polaków). Dokument mógł zostać propagandowo zafałszowany w 1533 r.
Elementem walki o polskość autora ołtarza mariackiego było także brzmienie jego nazwiska. Używana dziś w Polsce pisownia Stwosz zastosowana została po raz pierwszy przez Ambrożego Grabowskiego. Długo używano jednak na przemian form Stosz i Stwosz.
W latach międzywojennych Komisja Historii Sztuki przy Polskiej Akademii Umiejętności zaleciła używanie nazwiska Stwosz – wyłącznie ze względu na „dość długą tradycję tej pisowni w Polsce”. To postanowienie wzięło się z zapytania Ministerstwa Poczt i Telegrafów, które zamierzało wydać znaczek pocztowy poświęcony Stwoszowi. Można by więc powiedzieć, że polskie brzmienie nazwiska najwybitniejszego artysty działającego w Krakowie zawdzięczamy urzędnikom poczty.
Wyście tu obcy?
Kim więc wydawał się Stwosz najbardziej zagorzałym polskim polemistom? Oto genealogia, którą zaproponował Ludwik Stasiak: „Prawdopodobnym ich gniazdem rodowym był Stoszyn na Śląsku. Ród Stwoszów należał do stanu rycerskiego, który się wysługiwał dynastii Piastów. W służbie piastowskiej dorobili się Stwosze wielkiego majątku i wielkiego znaczenia. (...) Równocześnie atoli rozrasta się ród niesłychanie, skutkiem czego boczne linie tracą powoli ziemię i o zdobycie chleba starać się muszą. (...) Jeden z nich, emigrując, dotarł aż do Norymbergi, równocześnie cała falanga idzie do krakowskiej ziemi. Bogatsi, posiadający koneksje, wstępują do służby na dworze króla polskiego (...), biedniejsi (...) biorą w dzierżawę wsie krakowskie, najbiedniejsi szukają pracy w mieście, mieszczanieją, zarabiając na życie rzemiosłem. Są złotnikami, rusznikarzami, szewcami, piekarzami itp.”.
Chcieliśmy więc mieć Stwosza nie tylko Polakiem, ale i rycerzem, co w kraju, w którym postziemiańskie tradycje ważne są do dzisiaj, nie może dziwić. I takim właśnie – polskim szlachcicem – objawił się Wit Stwosz w dziewiętnastowiecznym teatrze.
Dwa poświęcone mu dramaty, Władysława Wędrychowskiego i Wincentego Rapackiego, cieszyły się sporym powodzeniem. Autorzy starali się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego rzeźbiarz, tak szanowany w Krakowie, wyjechał do Norymbergi, gdzie spotkać go miało nieszczęście (sfałszował weksel, za co skazany został na karę śmierci, zamienioną na napiętnowanie).
U Rapackiego król portugalski Emanuel, odwiedzając Stwosza w pracowni, pyta: „Wyście tu obcy?”. Ten odpowiada: „Tak, jestem Polakiem. Kraj mój nawiedzon wojną i pożogą, Ziomkowie moi zakuci w żelaza I z mieczem w dłoni muszą stać na straży przed bisurmaństwem, co się w kraj nasz wdziera. A tam gdzie dach jest niepewny nad głową I kunszt nadobny krzewić się niezdolen (...) Tęsknota ciągnie do rodzinnej strony, lecz miłość sztuki przykuwa do miejsca”.
To zdumiewający opis okresu, w którym dojrzewała potęga Jagiellonów. Wynika zeń jednak, że Wit Stwosz pojechał do Norymbergi, by pokazać tamtejszym artystom, jak się robi sztukę. Zresztą nie on pierwszy. Norymberga słynęła przed wiekami z produkcji dzwonów i zegarów wieżowych (dowodem dzwon Zygmunta). I cóż się okazuje? Po lekturze Rapackiego dochodzimy do wniosku, że tajemnicę produkcji tych mechanizmów przywieźli do Norymbergi Słowianie – tacy jak żebrak, który odwiedza Stwosza z modelem zegara. Zazdrośni norymberczycy wykłuli mu oczy, aby nie zdradził tajemnicy jego produkcji. Teraz błaga rzeźbiarza: „Lecz to mi przyrzec musisz uroczyście, że Norymbergę opuścisz niezwłocznie I w kraju Franków moję myśl uwiecznisz. Tam lud jest dobry – tu wrogi nam zawsze, Pokąd gołębie serca mieć będziemy”.
Niemiecki Wschód
O prawdziwej propagandzie stwoszowskiej możemy jednak mówić dopiero w okresie III Rzeszy. Pamiętać przy tym trzeba, że była ona przeznaczona dla Niemców i że skupiała się na portretach dwóch miast – Norymbergi jako miasta germańsko-cesarskiego oraz Krakowa jako niemieckiego centrum na Wschodzie.
Oczywiście, imperialna wizja Norymbergi była istotniejsza od wizji niemieckiego Krakowa. Świadczy o tym fakt, że już w marcu 1940 r. zdecydowano się wywieźć do Frankonii ołtarz mariacki – choć starał się o to również Berlin; w mediacjach z władzami centralnymi burmistrzowi Norymbergi pomagał podobno architekt Wielkiej Germanii Albert Speer.
Już w 1933 r. w Norymberdze odbyła się wystawa Stwoszowska, uwzględniająca prace krakowskie. Jej kuratora, historyka sztuki i członka NSDAP, wspominał Karol Estreicher (który odnalazł ołtarz na zamku cesarskim w Norymberdze i sprawił, że dzieło powróciło do Krakowa): „Dr. Eberharda Lutzego spotkałem w Norymberdze z końcem 1945 r., gdy został zatrzymany przez okupacyjne władze na trzy dni w więzieniu i tamże poddany przesłuchaniu w sprawie rabunku ołtarza mariackiego. Wydał mi się wówczas znajomym, jak gdybym go spotkał przed wojną w Krakowie. (...) Pamiętam jedno: że uczeni hitlerowscy zachodzili do Muzeum UJ, pytając o średniowieczne dzieła sztuki, zwłaszcza z epoki Wita Stwosza. Z reguły odmawialiśmy im (...) dostępu. (...) Przyszłość miała pokazać, że ten instynkt i nieufność były trafne”.
Tenże Lutze opublikował artykuły dotyczące niemieckości Stwosza i jego dzieła – w 1939 r. i w 1940 r., gdy ołtarz był już w Niemczech. Fakt zawłaszczenia dzieła przez nazistów utrzymywano w tajemnicy (nie mógł go zobaczyć nawet dr Kloss z Wrocławia, niemiecki historyk przygotowujący w czasie wojny monografię Stwosza – o artyście nie wolno było pisać bez osobistej zgody Goebbelsa).
Co zamierzano zrobić z ołtarzem? Piękny norymberski kościół św. Wawrzyńca okazał się dlań za mały, dlatego planowano wybudowanie specjalnej hali w tamtejszym Muzeum Germańskim, gdzie znalazłby się w odpowiedniej, propagandowej scenografii. Tymczasem w 1941 r. w okupowanym Krakowie Institut für Ostarbeit, działający w Collegium Maius, przygotował dużą wystawę poświęconą twórczości artysty. Prezentacja zaczynała się od części zatytułowanej „Krakau und der deutsche Osten” (Kraków i niemiecki Wschód). Dalej następowała część poświęcona niemieckiemu pochodzeniu i rodzinie Stwosza. Dzieło Wita podzielono na okres krakowski i norymberski, poświęcając sporo miejsca ołtarzowi, którego – o, paradoksie! – nie było już w Krakowie.
Pierwszy komunista
30 kwietnia 1946 r. dzieło powróciło na miejsce, dla którego powstało. W kościele Mariackim znajduje się od maja 1957 r., przy czym powodem, dla którego ołtarz długo przechowywano na Wawelu, nie była, jak mogłoby się wydawać, propaganda stalinowska; pamiętać trzeba o konieczności konserwacji (drewno zaatakowały szkodniki, 80 proc. polichromii wymagało odkrycia i rekonstrukcji).
Propaganda nowych czasów nie mogła jednak nie wykorzystać potencjału, jaki tkwił w Stwoszu: prezentowała go jako pierwszego polskiego komunistę. Propagandystów fascynowały mocne, zdecydowane sylwetki apostołów robotników. Warto porównać dwa socrealistyczne utwory: poemat napisany przez poetę wybitnego, choć uległego, oraz wyraźnie na nim wzorowany tekst grafomana.
Oto fragment finałowy poematu „Wit Stwosz” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego z 1951 r.: „Śpiewam, wznosząc się w górę, w chmury, lecę i śpiewam/ojczyznę moją ludową, młodzież, przyjaźń i pokój,/to w tobie Gołębioskrzydły, trudowi służą lotniska, tobie wiersze i węgiel, kantaty i samoloty/w tobie dzieło Stwoszowskie w obłokach z grzmiącej pozłoty/schodzi w nasze ulice i dzień nasz zdobi, i błyska...” i dalej w tym stylu.
I wiersz Włodzimierza Słobodnika z cyklu „Sonety o Wicie Stwoszu” (zbiór wydany przez Czytelnika w 1954 r. cieszył się znakomitym opracowaniem graficznym Jana Lenicy): „Gdy dziś robotnik z Nowej Huty lub z Krakowa/Patrzy na obraz, widzi w nim historię naszą/Widzi czas, gdy rządziła szlachta twardogłowa/I bunty mieszczan, które już jej świetność gaszą. (...) I ujrzawszy w ołtarzu drogę już przebytą/Przez kraj idący naprzód, przez Rzeczpospolitą/Przez masy, co o wolność nieugięcie walczą/Górnicy, metalowcy, chłopi i murarze/Zamyślą się na chwilę przed Stwosza ołtarzem/Zamyślą się, a potem ruszą w drogę dalszą”.
Wit pogodzony
Od 1981 r. nie kłócimy się już o to, gdzie urodził się Wit Stwosz; Kraków i Norymbergę pogodziło szwabskie miasteczko Horb nad Neckarem (dziś Badenia-Wirtembergia). Zgoda jest tym cenniejsza, że Stwosza oddał Niemcom polski historyk sztuki ks. Bolesław Przybyszewski. (Zmarły w 2001 r. ks. prof. Bolesław Przybyszewski, w świecie naukowym zdobył sobie pozycję jednego z najwybitniejszych, najrzetelniejszych mediewistów. Był historykiem Kościoła i historykiem sztuki, badaczem Krakowa i Wawelu, biografem wielu ważnych postaci z historii Polski i Kościoła – przyp. red.). Już w Polsce odrodzonej po 1989 r. w krakowskim kościele Mariackim odbył się prestiżowy koncert filharmoników berlińskich, transmitowany przez wszystkie niemal telewizje europejskie. Ostatnie prace konserwatorskie ołtarza przeprowadzono dzięki pomocy finansowej niemieckiego państwa.
Kto wie, czy postać Wita Stwosza znów nie pojawi się w kontekście politycznym – tym razem jednak jako znak zjednoczenia kontynentu?