Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Przeczekać Palikota

Nowa lewica ze starą twarzą

SLD, a przynajmniej główny człon tej partii, wywodzi się z PZPR, z partii rządzącej. I to widać, słychać i czuć. SLD, a przynajmniej główny człon tej partii, wywodzi się z PZPR, z partii rządzącej. I to widać, słychać i czuć. Wojciech Surdziel / Agencja Gazeta
Lewica stoi dziś na dwóch nierównych nogach. Czy się wywróci?
Kalkulacja działaczy SLD jest prosta. Uważają, że trzeba przeżyć Palikota, tak jak PSL przeżył Leppera.Mirosław Gryń/Polityka Kalkulacja działaczy SLD jest prosta. Uważają, że trzeba przeżyć Palikota, tak jak PSL przeżył Leppera.
Robert Walenciak jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika „Przegląd”.Krzysztof Żuczkowski/Forum Robert Walenciak jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika „Przegląd”.

Ile dni upłynęło od wyborów? Niewiele. A w tym czasie Janusz Palikot zdążył wywołać dyskusję na temat wiszącego w sali plenarnej Sejmu krzyża oraz zapowiedzieć, że złoży wnioski o rozwiązanie IPN i o rozpoczęcie prac nad ustawą, która lepiej chroniłaby lokatorów przed eksmisją. Wystąpił też na wszystkich prawie okładkach i we wszystkich programach. Media zachłystują się tą nowością.

A co na to ta mniejsza z partii odwołujących się do lewicowego elektoratu, czyli SLD? Oni zajmowali się wybieraniem szefa. I już pierwszy krok został uczyniony – odpowiedzią na ofensywę palikotowców jest Leszek Miller jako przewodniczący klubu SLD. Prof. Jacek Wódz skomentował to krótko: „to sygnał, że SLD umiera”. Osobiście sądzę, że komunikat o śmierci SLD jest przedwczesny, aczkolwiek ten wybór objawem partyjnego zdrowia na pewno nie jest.

Pierwsze dni po wyborach pokazały więc, jakie emocje czekają wyborców lewicy. Zwłaszcza że dwa ugrupowania, które chcą ich reprezentować, różni niemal wszystko. I historia, i osobowości liderów, i organizacja, i samo działanie.

Palikot nie ma struktur, za to znakomicie czuje dzisiejsze czasy, medialność, która rządzi. Tu jest mistrzem; w Polsce jeśli chodzi o przyciąganie uwagi lepszy jest od niego jedynie Jarosław Kaczyński. A i to nie zawsze. Więc siłą rzeczy Palikot nastawiony musi być na medialny dialog z wyborcą. Ludzie, których zebrał, to też nie partyjny aparat, a raczej głowy do gadania. Oni reprezentują twardą lewicę w obszarze spraw światopoglądowych, dotychczas pomijanych przez wielkie media, lekceważonych. Przeważnie wywodzą się z mniejszych środowisk, dotąd orbitujących wokół SLD. Tam trzymani byli na dystans, jeśli ich gdzieś dopuszczano, to na mniej eksponowane miejsca mandatowe, te niebiorące. Sporo w tej grupie osób mających odwagę prezentować swoje poglądy, nieliczących, że kiedykolwiek spadną na nich z tej przyczyny jakiekolwiek zaszczyty. I niebojących się, że jak powiedzą słowo za dużo, to coś stracą.

Przesuwanie środka

Palikot będzie więc mówił o wszystkim tym, o czym bali się mówić politycy SLD. Podejmie dyskusje, których SLD unikał. Więc gdy politycy Sojuszu mówią, że to wszystko happeningi, że i tak Palikot nic w Sejmie nie przegłosuje, to grzeszą. Grzeszą przeciw roztropności i przeciw demokracji – bo w demokracji jest tak, że ważne zmiany muszą być poprzedzone i przygotowane debatą. Oczywiście, gdy Palikot mówi o zmianie w stosunkach państwo–Kościół, to wiadomo, że niewiele wskóra. Dziś. Bo jutro, gdy będzie miał za sobą coraz więcej przekonanych, będzie mógł wskórać więcej.

W ten sposób jego Ruch przesuwa debatę, jej środek ciężkości, na lewo. Czy raczej – ku centrum, bo przecież polska debata publiczna, poczucie tego, co jest politycznie poprawne, jest mocno przechylona na prawo. Nawet umiarkowani niemieccy socjaldemokraci czy francuscy socjaliści w Polsce traktowani byliby jako niebezpieczni lewacy.

Co na to SLD, partia z malutkim klubem, niemal o połowę mniejszym niż cztery lata temu? Ona z kolei przez najbliższe kilka miesięcy będzie zajmowała się sobą, wyłanianiem władz. Wybór Leszka Millera na szefa klubu jest tropem pokazującym, w którym kierunku to wszystko pójdzie.

Drugim tropem, bo pierwszym był briefing Grzegorza Napieralskiego zaraz po przegranych wyborach. Podczas tego briefingu Napieralski ogłosił, że gdy zbierze się Sejm, zwoła Radę Krajową, a potem, „niezwłocznie” – kongres, który wyłoni nowe władze. I że on nie zamierza kandydować. Jednocześnie stwierdził, że wybory przegrał nie on, ale „drużyna”, do której zaliczył Ryszarda Kalisza, Katarzynę Piekarską, Wojciecha Olejniczaka i Tadeusza Iwińskiego. Wskazał więc na tych, którzy kontestowali jego przywództwo w SLD, a oszczędził swoich wewnątrzpartyjnych sojuszników. Oni – okazuje się – nie byli w „drużynie”.

Intencje Napieralskiego są więc proste. Poszedł na wojnę. Jako winnych porażki wskazał swoich przeciwników, sam co najwyżej plasując się w ich towarzystwie. Co kluczowe – nie oddał władzy w SLD. To on jest przewodniczącym, to on chodzi na spotkania do prezydenta Komorowskiego, to on przygotowuje posiedzenie Rady Krajowej i kongres. I chyba nikt nie przypuszcza, że przygotuje je tak, że wypadną dla niego źle.

Nie sądzę więc, by układ sił w SLD, który zarysował się podczas głosowania w klubie parlamentarnym, mógł specjalnie się zmienić. Napieralski i Miller trzymają tu pakiet kontrolny, i to oni będą wybierać partyjne władze. Ich sojusz jest grą interesów. Millerowi potrzebne są głosy ludzi Napieralskiego, i gdy je przejmie, o Grzegorzu zapomni. Napieralskiemu też potrzebny jest Miller, bo to dla niego jedyna szansa, by nie dać się wypchnąć z polityki. Jeden drugiego wspiera. I to jest zrozumiałe. A dlaczego mają tak duże wpływy w partii?

Po pierwsze, dlatego że ją tworzyli. Obaj byli sekretarzami generalnymi, przewodniczącymi. Są więc częścią SLD, w przeciwieństwie do Ryszarda Kalisza, który dla działaczy partyjnych był zawsze obcym ciałem. Dużym, ale obcym.

Po drugie, dlatego że lepiej wiedzą, czego ta partia chce... Bo owszem, wynik październikowych wyborów był dla SLD szokiem. Ale ważniejsze jest, jakie wnioski z tej porażki zostały wyciągnięte. A w tej sprawie zarysowały się dwa punkty widzenia, dwa warianty. Pierwszy prezentują Aleksander Kwaśniewski, Ryszard Kalisz i tzw. dobre nazwiska związane z lewicą. Oni mówią, że Sojusz przegrał przede wszystkim dlatego, że się zamknął, że był nieatrakcyjny dla różnych lewicowych środowisk. Podobnie zresztą, jak nieatrakcyjny był sam Grzegorz Napieralski. Więc szansą odbicia się jest stworzenie wielkiego ruchu odbudowy lewicy. Nawet nie powrotu do LiD, który był de facto paktem czterech partii, ale próba budowy szerszej formacji, otwartej, rozdyskutowanej.

Ta koncepcja ma swoją logikę, pasuje do niej Ryszard Kalisz jako „miękki” lider, jednoczący różne nurty na lewo od centrum.

Wodza wybiera aparat

Ale rzecz polega na tym, że koncepcji działania SLD nie wybierają sympatycy i wyborcy lewicy, ale jej aparat. A on myśli zupełnie innymi kategoriami.

Dla aparatu te wszelkie „rozszerzenia” na inne środowiska i sam Kalisz nie oznaczają szansy na grę w politycznej ekstraklasie, ale oznaczają zagrożenie. Bo w takim wariancie trzeba będzie przesunąć się na listach wyborczych (także tych partyjnych i samorządowych), oddać „tym innym” dobre, biorące miejsca, a być może i samemu stracić stanowisko i wpływy. Premia wyborcza – udział w dużej formacji – to gołąb na dachu. Oni wolą trzymać się tego, co mają.

Szef wojewódzkich struktur partyjnych ma w dzisiejszych czasach sporą władzę – ma wpływ na obsadę najlepszych miejsc w wyborach do Sejmu, sam w nich często jest „jedynką”, układa listy do sejmików, desygnuje kandydatów na wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. A potem, gdy partia ma niezły rezultat, negocjuje różne koalicyjne dzielenie łupów. Dla takich ludzi słaby wynik wyborczy SLD jest zmartwieniem. Ale zmiana struktury SLD, otwarcie na nowe środowiska, wejście nowych ludzi, z którymi trzeba dzielić się wpływami, mandatami – to jest tragedia.

Tak patrząc na SLD łatwo zrozumieć, dlaczego niepopularny był w aparacie pomysł LiD. Bo aparat cały czas szemrał, że on pracuje, a frukta bierze ktoś inny. To tłumaczy karierę pojęcia „patrioci SLD”, a także przekonania, że Kwaśniewski i jego ludzie, różne salony, chcą podporządkować sobie Sojusz. I dyktować tej partii, jak ma się zachowywać. Wystarczy zresztą posłuchać, co mówią regionalni liderzy SLD na temat wyborczej porażki – raczej się do niej nie poczuwają, i zapowiadają, że nie zamierzają „dezerterować”. Dla nich Leszek Miller to optymalny wybór – bo zapowiada, że nie będzie gwałtownych ruchów, że wszystko będzie po staremu. A ponieważ jest politykiem nieporównanie bardziej sprawnym od Grzegorza Napieralskiego, więc aparat żywi się nadzieją, że jakoś przez obecne kłopoty partię (i ich samych) przeprowadzi.

Oddane terytoria

Jest jeszcze jeden element determinujący działanie SLD – to pewien kod kulturowy tej formacji. SLD, a przynajmniej główny człon tej partii, wywodzi się z PZPR, z partii rządzącej. I to widać, słychać i czuć.

PZPR była partią establishmentu, wspierającą rząd. I w tej roli SLD najlepiej się czuje. Owszem, były w niej różne nurty, ale ten establishmentowy – dominował.

Miało to swoje konsekwencje w III RP. Sojusz nie miał kłopotów, by stawiać na współpracę z Unią Europejską i pukać do unijnych bram. W końcu epoka Gierka, peerelowski oportunizm i swoisty pragmatyzm odcisnęły na tej formacji jakieś piętno. Nie miał kłopotów, by zorganizować wokół siebie grono kompetentnych ekspertów. Nie miał też problemu, aby stosować swoisty dualizm: głośno mówił o pracy, ale trzymał raczej z kapitałem. Na temat stosunków państwo–Kościół puszczał oko do antyklerykałów, głośno deklarował ateizm, ale dogadywał się z biskupami.

O sprawach obyczajowych nie ma co mówić – za wszystko niech starczy powiedzenie Leszka Millera o prawdziwym mężczyźnie, który nie kończy, albo Marka Wikińskiego o tym, że boi się nadmiernej sympatii Roberta Biedronia. Wyborcom z kolei tłumaczono, że być może robimy co innego, niż mówimy, ale jesteśmy skuteczni. Teraz ten ostatni argument odpadł.

Takie zachowanie i działanie było siłą i jedocześnie słabością SLD. Siłą – bo jeżeli przypomnimy sobie kampanię z roku 2001, to przecież Sojusz szedł wtedy do władzy jako partia obliczalna, skuteczna, jak najdalsza od ekscesów czy rewolucji. Takiego rządu, po awanturach czasów tandemu Krzaklewski-Buzek, Polacy chcieli. Tylko że kiedy nimb skuteczności opadł, wyborcy od SLD odpłynęli. I dziś znajdujemy ich głównie w Platformie.

W sprawach europejskich Platforma nie prowadzi innej polityki, niż prowadziłby SLD. W sprawach gospodarczych też większej różnicy nie ma, zwłaszcza że Miller już nie forsuje idei podatku liniowego, mówi o konieczności zmniejszenia dysproporcji dochodów, a Tusk odchodzi od twardego liberalizmu. W sprawach stosunków państwo–Kościół również nie ma złudzeń. W zasadzie jedynym czynnikiem wyróżniającym SLD jest stosunek do PRL i stanu wojennego. Ale, po pierwsze, budzi to dziś coraz mniejsze emocje, a po drugie – SLD już dawno temu dyskusje o Polsce Ludowej i stanie wojennym odpuścił, wołając, żeby te sprawy zostawić historykom. Więc zostawiono – historykom IPN.

SLD ma więc taki kłopot, że trudno znaleźć powód, dla którego wyborca miałby wyżej cenić Leszka Millera niż Donalda Tuska. Zwłaszcza że tzw. wyborca socjalny odpłynął do PiS. A na dodatek na lewicowych polach pojawił się, niczym średniowieczny kondotier, Janusz Palikot. I podbił to źle chronione terytorium...

Czy czeka go kariera Roberta Fico, który na Słowacji założył partię SMER i zabrał wyborców tamtejszej partii postkomunistycznej? Czy Leppera, który przegrał z PSL?

Na razie nie spodziewajmy się jakiegoś zawieszenia broni, nie mówiąc o aliansach. Palikot już woła, przeciągając posła Kopycińskiego, że z Leszkiem Millerem prowadzi 1:0. Miller odpowiada mu, że mecz trwa. Kalkulacja działaczy SLD jest prosta. Uważają, że trzeba przeżyć Palikota, tak jak PSL przeżył Leppera. Że rychło okaże się, iż wielu posłów z klubu Palikota to nie jest wartość dodana, tylko wielki kłopot. A ich lider zacznie popełniać błędy, popadać w przesadę i samoośmieszanie. I wtedy lewicowy wyborca wróci do SLD.

To ryzykowna kalkulacja. Bo zakłada, że Palikot straci napęd i będzie popełniał błędy, a SLD będzie atrakcyjny i świeży jak panna młoda. Błędów Palikot na pewno nie uniknie. Ale co do tej panny młodej...

Polityka 44.2011 (2831) z dnia 26.10.2011; Ogląd i pogląd; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Przeczekać Palikota"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną