Zbliżają się wybory prezydenckie we Francji. Stanie do nich ostatecznie 10 kandydatów. Spośród nich piątka to anegdotyczne płotki, zieloną Ewę Joly do tego wliczając. Głosy pretendentów poważnych rozkładają się następująco: Jean-Luc Melenchon (skrajna lewica, komuniści, trockiści, anarcho-syndykaliści itp.) – około 10 proc. z tendencją zwyżkującą; François Holland (socjaliści, socjaldemokraci) – 25–30 proc.; centrysta François Bayrou – 10 proc.; Nicolas Sarkozy, czyli miękka prawica wsparta całą urzędującą strukturą administracyjną – 20–25 proc.; wreszcie skrajna prawica Marine Le Pen – około 20 proc. Wynikają z tego istotne historyczno-polityczne lekcje.
W „Faraonie” Bolesława Prusa Beroes pokazuje młodemu Ramzesowi w ostrzu magicznego sztyletu wizję państwa, którym będzie miał rządzić: „I oto usłyszał chorego, który modlił się o powrót do zdrowia, a jednocześnie lekarza, który błagał, ażeby jego pacjent chorował jak najdłużej. Gospodarz prosił Amona o czuwanie nad jego spichrzem i oborą: złodziej wyciągał ręce do nieba, ażeby bez przeszkody mógł wyprowadzić cudzą krowę i napełnić wory cudzym ziarnem. (…) I gdziekolwiek zwrócił faraon umęczoną źrenicę, wszędzie było to samo”.
Taki jest też właśnie i zawsze będzie problem centrysty. Elektrownie nuklearne są może niebezpieczne, ale dają pracę tysiącom ludzi i tańszy prąd użytkownikom. Obwodnica jest zbawienna dla miasteczka, ale niszczy pejzaż i szkodzi bobrom, których Zieloni w potrzebie nie opuszczą. Tu i tam rodzą się bezustannie problemy, na które centrysta reagować może tylko słodką kaszką obietnic, zwlekaniem i koniec końców nicnierobieniem. Dlatego też François Bayrou nie ma i nigdy nie będzie miał najmniejszych szans. Nie wybiera się wszakże decydenta, o którym wiadomo z góry, że żadnej wiążącej decyzji nie podejmie.
Wydawałoby się, że otwiera to pole do działania dla ekstremistów. Tak z lewej, jak i prawej strony areny politycznej padają więc zapowiedzi ruszenia z posad bryły świata i zmian ogromnych. Czy tego jednak rzeczywiście chcemy, siedząc przed kominkiem i czytając naszą ulubioną gazetę? Owszem, źle się dzieje, ale czy z tego powodu trzeba od razu przeprowadzać „rewolucję społeczną” (Melenchon) albo zajmować się tym, jak imigranci przygotowują swoje dania? Czy z euro mamy wracać z powrotem do franka i znosić kolejne podwyżki, które nieuniknienie przynosi ze sobą wszelka zmiana waluty? Do tego ten nieelegancki język – czy miałby zdominować nasze życie codzienne?
Zarówno Jean-Luc Melenchon, jak i Marine Le Pen są świetnymi oratorami, co publiczność docenia, tak jak docenia się zdolnego w swoim fachu artystę. W sumie przypomina to jednak starą, z pierwszej wojny światowej datującą się anegdotkę o włoskiej armii, jak to oficer wyskakiwał z szańca pod grad kul z okrzykiem „Avanti Italia!”, na co żołnierze w okopach odkrzykiwali entuzjastycznie: „Bravo, bravo, bravissimo!”, ale żaden się nie ruszył.
Ostatecznie wygra więc albo kandydat mdłej lewicy, albo takiej samej prawicy, których programy różnią się bardziej w demagogicznych szczegółach i zastępczych tematach niż w czymkolwiek na tyle istotnym, żeby mogło mieć wpływ na realne życie obywateli. Wszystko zostanie po staremu, o czym wiedzą doskonale nawet ofiarni działacze roznoszący przedwyborcze ulotki. Teoretycznie winni by oni zapukać do naszych drzwi i niczym świadkowie Jehowy przekonywać do racji swoich pryncypałów. Najwyraźniej nie czują się jednak na siłach. Wrzucają plik do skrzynki pocztowej i zmykają co sił w nogach, żeby nie narazić się, broń Panie Boże, na zbędną dyskusję.
Może jeszcze z wysłannikami Jacques’a Cheminade mogłoby być ciekawiej i dałoby się o czymś pogadać, bo on chce – a to jest przynajmniej temat na długie nocne rodaków rozmowy – zindustrializować Księżyc, a następnie skolonizować Wenus pod trójkolorową flagą. Niestety, nie ma pieniędzy nawet na kolorowe ulotki, cóż dopiero mówić o własnych politycznych domokrążcach.
Byłoby to śmieszne, gdyby nie fakt, iż podobnie zaczyna się dziać w całej demokratycznej części świata. Antoni Gołubiew, po raz kolejny to powtarzam, twierdził, że pierwsza wojna światowa wybuchła dlatego, „że mężczyźni się nudzili”. To nam zapewne, przynajmniej w najbliższej perspektywie, nie grozi. Instynkt samozachowawczy jest jeszcze w cywilizacji zachodniej wystarczająco silny, a i pamięć tragedii XX w. dostatecznie świeża. Bariery obyczajowe łatwiejsze są do pokonania. Już za pięć lat we Francji, jeśli nie minie kryzys i nie nastanie czas niebywałej, uspokajającej koniunktury, może się zdarzyć, że w finałach będziemy świadkami starcia Melenchon (ewentualnie Melenchon-bis) z Marine Le Pen czy też jej kolejnym wcieleniem.
Polacy oburzają się na jakiegoś holenderskiego polityka, który brzydzi się Słowianami w Niderlandach. Ale jego czas dopiero nadchodzi. Teraz jest jeszcze skrajny i niesmaczny, poczekajmy, co powiedzą jego znudzeni rodacy za pięć lat. Nadchodzące wybory we Francji będą więc dla nich potwierdzeniem odwiecznych przekonań, nie żadnym sygnałem alarmowym – przejdą ci, co mieli przejść, toteż, jak pisał Gogol, nie ma o co łamać krzeseł.
Podobnie u nas. Kariera Ziobry to dla większości mediów zabawna ciekawostka. Patrząc na jego napoleońskie minki, trudność w operowaniu aparatem intelektualnym i ubogą posturkę, nawet bym się zgodził. Ale tak jest dzisiaj. Nie wiem, kto i skąd wydobył teorię, że „dojrzewamy do demokracji” – patrząc na Radio Maryja, Ziobrę, Licheń, Kaczyńskiego, gros biskupów, jakoś dziwnie tego nie zauważam. Ziobro – ależ pal licho tego tutaj konkretnego frustrata. Za chwilę jednak przyjdzie Ziobro-bis. A ludzie już się nudzą i nudzić będą coraz bardziej.
Kiedy zaś już zaczną wyć z nudów… Wtedy im Ziobro-bis kołysankę zanuci o tym, jak we Francji w 2012 r. wygrali Sarkozy albo Holland i że tak będzie zawsze. Chyba że Tusk albo Bayrou. W tym ostatnim przypadku nic nie będzie już słone, słodkie, gorzkie, cierpkie, kwaśne, tylko akurat bez smaku, strawne jak na czas kryzysu, w którym jesteśmy i będziemy, dzielnie zwalczając jego konsekwencje ku podziwowi świata. Wtedy już wszyscy zasną i doprawdy nie będzie ważne, kto nami rządzi.