Kraj

Zbrodnia bez kary

Lepiej umorzyć, niż psuć statystyki

„Wykazanie winy w procesie poszlakowym to trudna sztuka, wymaga od prokuratora nadzwyczajnej fachowości. Umorzenie jest łatwiejsze, ale traktowane wstydliwie”. „Wykazanie winy w procesie poszlakowym to trudna sztuka, wymaga od prokuratora nadzwyczajnej fachowości. Umorzenie jest łatwiejsze, ale traktowane wstydliwie”. Łukasz Rayski / Polityka
Niewyjaśnione zabójstwo – prokurator, umarzając takie śledztwo, przyznaje się do bezradności; psuje to statystyki. Więc czasem orzeka się samobójstwo albo zapalenie płuc.
„Zawsze przy niedokończonych śledztwach pojawiają się pytania. Czy prawidłowo dokonano oględzin miejsca zdarzenia? Czy zebrany materiał dowodowy wystarczał do postawienia komuś zarzutów?”.Łukasz Rayski/Polityka „Zawsze przy niedokończonych śledztwach pojawiają się pytania. Czy prawidłowo dokonano oględzin miejsca zdarzenia? Czy zebrany materiał dowodowy wystarczał do postawienia komuś zarzutów?”.

Tekst został opublikowany w POLITYCE w październiku 2012 roku.

Pod koniec września 2012 r., po 14 latach, umorzono śledztwo w sprawie strzelaniny w warszawskiej restauracji Gama. W marcu 1999 r. nieznani sprawcy w biały dzień na oczach wielu świadków zastrzelili pięciu mężczyzn związanych z gangiem wołomińskim, w tym dwóch uważanych za bossów: Ludwika A. ps. Lutek i Mariana K. ps. Maniek. Policja wytypowała krąg podejrzanych – ich telefony logowały się w pobliżu miejsca zbrodni, ale nie znalazła dowodów bezpośrednich. Dzisiaj zabójcy z Gamy, chociaż są śledczym świetnie znani, mogą już spać spokojnie.

Kiedy w podejrzanych okolicznościach umiera człowiek, wszystko jedno – niewinna nastolatka, kloszard czy gangster, wierzymy, że prokuratura i policja wyjaśnią wszystko. Śmierć to nie kradzież roweru, którą można darować sobie w nawale spraw poważniejszych. Strzelaninę w Gamie jednak sobie darowano, przeszła do historii kryminalistyki jako spektakularna porażka organów ścigania. Takie porażki kryją się w szafach wielu polskich prokuratur.

Uduszona nastolatka

Ciało 17-letniej Iwony za Szczucina znaleziono nad Wisłą 14 sierpnia 1998 r., u podnóża wału przeciwpowodziowego. Leżała twarzą do ziemi, częściowo obnażona (ale gwałtu nie stwierdzono), ręce związane do tyłu, na szyi zaciśnięty drut. Nie żyła od kilku godzin. Sekcja wykazała, że przed śmiercią została pobita.

Już po niespełna roku (jak na zabójstwo tempo niebywałe) Prokuratura Rejonowa w Dąbrowie Tarnowskiej umorzyła śledztwo. Zeznania świadków uznano za nieistotne, a większość śladów na miejscu zbrodni zmył deszcz. Znaleziono, co prawda, włókna pochodzące ze swetra (kolor określono jako biskupi), ale nie dopasowano ich do konkretnej odzieży. Zabezpieczono też kilkadziesiąt próbek DNA (pochodzące głównie z włosów), większość pasowała do ofiary – ale kilka do innych osób. Różnica między profilem DNA, wykrytym w jednym z włosów, a profilem osoby podejrzewanej przez rodzinę Iwony o udział w zbrodni była ograniczona do zaledwie jednej pozycji, uznano jednak, że ta różnica nie pozwala na zakwalifikowanie włosa jako dowodu.

W tamtym czasie w Szczucinie rządzili tzw. Austriacy – młodzi mężczyźni i kobiety pracujący w Wiedniu, a do rodzinnego miasteczka wracający, aby się dobrze i tanio zabawić. Nocami Szczucin był ich. Wśród Austriaków brylował Robert (imię zmienione), zwany Klapą. Klapa szalał po Szczucinie jak rajdowiec, często prowadził pijany. Do miasteczka przyjechał ze swoją dziewczyną Ariadną (imię zmienione). Po wódce tracił hamulce, bił równo, także kobiety, w tym Ariadnę. Ona nie pozostawała dłużna.

Minęło kilka lat, umorzone wątki śledztwa podjęli policjanci z krakowskiego Archiwum X – specjalnej grupy zajmującej się niewyjaśnionymi zbrodniami z przeszłości. Dotarli do Krzysztofa B., mieszkańca Szczucina. Zeznał, że feralnego wieczoru spotkał się ze swoim kolegą Tadkiem. Napili się w barze, kupili jeszcze butelkę wódki i zasiedli na ławce obok kościoła. Zobaczyli dwie dziewczyny, Iwonę i jej koleżankę. Były na wysokości przejścia dla pieszych, kiedy podjechał z piskiem opon biały samochód. Wsiadła do niego Iwona i auto znów z piskiem opon odjechało. Białym samochodem jechał młody Klapa, zeznał Krzysztof B. Dlaczego wcześniej pan tego nie ujawnił? – pytał funkcjonariusz z Archiwum X. Bałem się, żeby nie stało się ze mną to co z Tadkiem – wyjaśnił.

Tadek, który tego wieczoru popijał wraz z Krzysztofem B. i także widział, jak Iwona wsiadała do białego auta, pół roku później zaginął. Jego ciało znaleziono w Wiśle, stwierdzono utonięcie. Krótko przed śmiercią chwalił się w Szczucinie, że wie, kto zabił Iwonę, i zgarnie nagrodę przeznaczoną dla osoby, która wskaże sprawców.

Prokuratura, tym razem z Tarnowa, wznowiła śledztwo, ale pod koniec czerwca 2012 r. ponownie je umorzyła. Uznała bowiem, że zeznania Krzysztofa B. nie zasługują na wiarę, bo z powodu nadużywania alkoholu i przebytego urazu głowy ma on obniżone zdolności „w zakresie przypominania i odtwarzania doznanych spostrzeżeń”. Ale w aktach sprawy są zeznania osób sprzed lat (m.in. Czesława D.), którym Krzysztof B. na gorąco relacjonował, że widział Iwonę wsiadającą do auta Klapy. Tych zeznań prokuratura nie wzięła pod uwagę. Podobnie jak nie zbadała swetra w kolorze biskupim należącego do Ariadny, ówczesnej dziewczyny Klapy.

Rodzice Iwony domagają się przeniesienia śledztwa z Tarnowa do innej prokuratury. Wskazują, że nadzoruje je ten sam prokurator, który przed laty pracował w Dąbrowie Tarnowskiej i wtedy umorzył postępowanie. Decyzja należy do Prokuratury Generalnej.

Kapsułka dla młodej żony

Małgosia poznała Marka (imię zmienione) w pociągu, razem dojeżdżali ze Skierniewic do Warszawy. We wrześniu 2007 r. wzięli ślub. Zamieszkali w kawalerce Małgosi w Skierniewicach. Marek w weekendy jeździł na działkę pod Żyrardowem, gdzie budował dom. W nocy z soboty na niedzielę (8–9 grudnia 2007 r.) także nie było go u boku żony. Kiedy wrócił do ich mieszkania, nie mógł otworzyć drzwi, bo od wewnątrz tkwił w nich klucz. Zatelefonował do Gosi, słyszał dobiegający z mieszkania dzwonek telefonu, ale żona nie odbierała. Wezwał policję i straż pożarną. Strażacy weszli przez okno. Małgosia leżała na równo rozpostartej kołdrze, na podłodze. Nie żyła.

Sekcja wykazała, że młoda kobieta zmarła w wyniku otrucia jonami cyjanku potasu. Prokuratura umorzyła śledztwo, przyjmując, że było to samobójstwo, chociaż nie znaleziono ku temu motywu. Jako nieistotne uznano fakty świadczące, że mąż odnosił bezpośrednie korzyści ze śmierci żony. Dwa dni przed śmiercią Małgosia podpisała polisę na życie, której beneficjentem był Marek. Szybko zresztą polisę zrealizował, pobrał 150 tys. zł.

Dwa tygodnie przed śmiercią Małgosia w tajemnicy zwierzyła się babci, że nie chce dłużej żyć z Markiem, boi się go. Uznano, że starsza pani nie jest wiarygodnym świadkiem. Podczas oględzin ciała zmarłej kobiety lekarz stwierdził liczne otarcia naskórka, sińce na głowie i kończynach. Urazy uznano za powierzchowne, bez związku ze zgonem.

Na podstawie opinii wynajętych prawników i wyników sekcji rodzice ofiary doszli do wniosku, że cyjanek znajdował się w takiej samej kapsułce jak lekarstwo, które denatka przyjmowała – cierpiała na zapalenie ścięgna Achillesa. To dowód, że ktoś celowo podłożył jej truciznę. Prokuratura tego wątku nie pociągnęła.

Sąsiadka, która mieszka w tej samej klatce, zeznała, że ok. 2 w nocy słyszała odgłosy kłótni dobiegające z mieszkania Małgosi. Wyraźny był głos męski. Ktoś inny zauważył na klatce schodowej ślady błota prowadzące do drzwi mieszkania Gosi.

Marek przedstawiał alibi, od piątku aż do niedzieli 9 grudnia przebywał na działce, gdzie budował dom, nocował u swoich rodziców. Potwierdzali to jego ojciec i brat oraz dwaj koledzy, z którymi w sobotę wieczorem miał wypić butelkę wódki. Od godziny 1 w nocy do rana następnego dnia alibi już jednak nie miał. Błoto dostrzeżone na klatce mogło pochodzić z jego działki, ale nie zdążono go zbadać. Nie wyjaśniono też, gdzie Małgosia zdobyła cyjanek potasu – nie jest przecież dostępny w powszechnej sprzedaży. Poszlaki wskazywały na męża ofiary (jego brat miał dostęp do cyjanku), ale prokuratura nie zdecydowała się go oskarżyć.

Sąd odrzucił zażalenie rodziców Małgosi na decyzję o umorzeniu śledztwa. To prawomocna decyzja, od której odwołać się już nie można. Śledztwo będzie wznowione, jeżeli pojawią się nowe istotne okoliczności.

Kloszard ze skutkiem śmiertelnym

Mietek żył w Chrząblewie w powiecie tureckim tak, jak umiał i jak lubił. Odziedziczone po rodzicach gospodarstwo sprzedał krewniakom, m.in. za dożywocie, prawo do mieszkania w części rodzinnego domu. Drugą część krewniacy, sami mieszkający gdzie indziej, wynajęli rodzinie B. Fortuny na tej transakcji Mietek nie zbił, ale przez jakiś czas stać go było na wódkę. Potem wrócił do denaturatu. Był namiętnym palaczem, chodził po wsi szukając petów i prosząc ludzi o papierosa.

Wtopił się w krajobraz, a mieszkańcy Chrząblewa akceptowali zapuszczonego, hałaśliwego, czasem namolnego, ale w gruncie rzeczy całkiem niegroźnego kloszarda.

Wielkanoc 2011 r. Mietek spędzał jak co roku. W lany poniedziałek od sąsiadów zza ściany dostał świąteczne śniadanie, potem chodził po wsi i oblewał ludzi z maleńkiej gruszki, dla żartu. W końcu zaniosło go do krewniaków, tych samych, którym sprzedał cały swój majątek. Wieczorem państwo B. zza ściany usłyszeli u sąsiada huk, jakby coś rzucono na ziemię. Za szybą dojrzeli kogoś uciekającego, a z mieszkania Mietka dobiegały jęki. Weszli, Mietek siedział na podłodze i nieludzko wył z bólu. Lekarza nie chciał.

Następnego dnia rozeszło się po wsi, że Mietka pobito i ledwo żyje. Zajrzeli do niego miejscowy radny wraz z sołtysem. Widoku nie zapomną: Mietek był skatowany, nie zmył z twarzy zakrzepniętej krwi. Nie mógł chodzić, prawdopodobnie miał złamaną nogę. Radny spytał: kto ci to zrobił? Biła mnie szczotką, potem nie pamiętam, wyjawił Mietek. – Miał na myśli synową tych krewniaków – mówi radny. – Powiedział to jasno. Wezwaliśmy lekarza z ośrodka. Doktor pamięta tę wizytę. Pacjent był zakrwawiony, narzekał na ból w całym ciele. – Skierowałem go do szpitala.

Ale wkrótce karetka przywiozła Mietka z powrotem, w szpitalu go nie przyjęto, bo nie był ubezpieczony. Dopiero po interwencji Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej z pobliskiego Brudzewa przydzielono mu łóżko. Po kilku dniach zmarł. Po Chrząblicach pokręcili się policjanci, zapadła cisza. – Przeprowadzono sekcję zwłok, podobno wykazała obrażenia wewnętrzne. Nie chciałem uwierzyć, kiedy dotarło do nas, że sprawę umorzono, bo uznano, że umarł na zapalenie płuc – mówi radny. Mietek do szpitala trafił z powodu pobicia, zapalenia płuc prawdopodobnie doznał już w trakcie hospitalizacji. Fakt pobicia potwierdzają świadkowie: lekarz z gminnego ośrodka, radny, sołtys i państwo B., najbliżsi sąsiedzi zmarłego. Dla prokuratury istotna okazała się nie przyczyna, ale skutek. Zmarł na zapalenie płuc, pobicie pominięto.

Mietka pochowano na koszt gminy. Od decyzji o umorzeniu postępowania odwołać mogłaby się jedynie najbliższa rodzina nieżyjącego, ale poza wspomnianymi krewniakami był sam jak palec.

Zwykle rodzina takiej niepomszczonej ofiary na wszystko patrzy przez pryzmat swojego bólu. Czasem musi nauczyć się mieszkać obok tych, których uważa za sprawców zbrodni. Patrzeć im w oczy, udawać, że nic się nie stało. Bliscy skarżą się, niekiedy latami, wręcz obsesyjnie na decyzje prokuratorskie, ale taka skarga zawsze jest skażona brakiem obiektywizmu, łatwo ją odeprzeć.

Prokuratorzy nie są nieomylni, czasem błądzą, idą na skróty. Bywa, że losy śledztwa zależą od przypadkowego impulsu. Gdyby zastępczy rodzice pięciorga dzieci z Pucka nie spowodowali we wrześniu śmierci 5-letniej dziewczynki, nikt nie upomniałby się o śmierć jej młodszego brata, który rzekomo spadł w lipcu ze schodów. Śledczy przecież przyjęli, że tak właśnie było, sprawę początkowo odfajkowali. Gdyby matka Madzi ze Śląska bez końca nie kłamała, czym rozsierdziła śledczych, prawdopodobnie przyjęto by wersję o śmierci jej córeczki w wyniku nieszczęśliwego upadku.

Zawsze przy niedokończonych śledztwach pojawiają się pytania. Czy prawidłowo dokonano oględzin miejsca zdarzenia? Czy zebrany materiał dowodowy wystarczał do postawienia komuś zarzutów? Czy wszystkie wątki prokuratura wystarczająco pociągnęła? Kiedy materiał dowodowy nie jest oczywisty, brakuje zeznań naocznych świadków zbrodni, pozostaje szukać mocnych poszlak. Lecz wykazanie winy w procesie poszlakowym to trudna sztuka, wymaga od prokuratora nadzwyczajnej fachowości, konsekwencji w działaniu i precyzji. Umorzenie jest łatwiejsze, ale psuje statystyki. Dlatego traktowane jest wstydliwie. Albo też morderstwo zmienia się w osobliwe samobójstwo lub ukrytą chorobę – tam ma tkwić przyczyna śmierci. I akta Małgosi czy Mietka można schować w szafie. Bez przyznawania się do porażki.

Polityka 41.2012 (2878) z dnia 10.10.2012; kraj; s. 31
Oryginalny tytuł tekstu: "Zbrodnia bez kary"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama