Wałęsa to pół chłop, pół robotnik, który został królem. Został nie dlatego, że wyrósł ponad swoje ludowe korzenie, lecz ponieważ przy nich pozostał. To było źródło jego sukcesów. Ale również źródło porażek. Bo społeczne kody w jedno połączyły wielki rozsądek oraz wielką siermiężność. Dzięki temu pierwszemu Wałęsa przerósł wszystkich. Przez tę drugą trudno w to było uwierzyć. Ten tekst jest próbą wydobycia z Wałęsy zarówno tego, co królewskie, jak i tego, co chłopskie.
I
Zacznę od uwagi tylko z pozoru osobistej. Od kilku lat pochylam się nad najnowszą historią Polski i z rosnącym zdumieniem odkrywam, że przebiegła ona inaczej, niż ją zapamiętaliśmy. Ale nie trochę inaczej, lecz całkiem inaczej. Tak dalece, by twierdzić, że w Polsce nie ma historii, lecz tylko polityka. Permanentna, wszechobecna, totalna, sprawiająca, że zamiast historycznej prawdy mamy jedynie polityczne mity. Nawet najważniejsze fakty zostały ukryte pod stosem oskarżeń, jakimi posługuje się wiecznie rozpalona polska polityka. Rozejrzyjmy się dookoła – żyjemy w spokojnych czasach, a przecież połowa Polaków wierzy, że doszło do rosyjskiego zamachu na prezydenta, w którym polski premier miał swój udział. Za 20 lat z dzisiejszej epoki będziemy więc pamiętali jedynie zdrajcę Tuska albo szaleńca Kaczyńskiego. Dwa propagandowe produkty walczących ze sobą obozów. Będziemy pamiętać nie fakty, lecz oskarżenia. Być może, gdyby kolejne wojny polsko-polskie przedzielały okresy spokoju, histeryczne zarzuty ustąpiłyby miejsca chłodniejszym diagnozom. Ale okresów spokoju nie było, jedna wojna polsko-polska płynnie przechodziła w drugą. Więc w naszej pamięci od lat osadzają się tylko krzykliwe oskarżenia. Nasza pamięć historyczna nie jest pamięcią historii, lecz politycznej propagandy. Jest śmietnikiem kolejnych smoleńskich mitów – doraźnych półprawd, oskarżeń, uproszczeń, które produkowały kolejne epoki.
Po kilku latach wertowania dokumentów, opracowań i wspomnień przekonałem się, że moja własna pamięć jest takim śmietnikiem. Więc śmiało mogę przypuszczać, że podobny zamęt panuje we wszystkich polskich głowach. Także w głowach czytelników tego tekstu. Piszę o tym dlatego, że za chwilę – opisując losy Wałęsy – będę twierdził, że wszystko przebiegło inaczej. I natrafię na opór pamięci. Oraz nieufność wobec autora, który buńczucznie oznajmia, że świat wygląda inaczej, niż wszyscy sądzą. Kto on, kolejny Kopernik? Otóż zapewniam, że nie. Uważam, że każdy podróżnik, który rzeką czasu zechce popłynąć pod prąd, cofając się o kilka dekad, wróciwszy z tej podróży, opowie to samo.
II
Pierwszym zaskoczeniem są lata 70., bo Wałęsa się wtedy w ogóle nie liczył. Był drugoligowym, lokalnym działaczem. Trochę rozrzucił ulotek, trochę pokrzyczał na manifestacjach, kilkanaście razy go zatrzymano, zwolniono z pracy. Owszem, zdążył już poznać ważne figury z KOR, poznał Kuronia, poznał Borusewicza, ale to oni byli sławnymi działaczami, on zaś robotniczym mięsem armatnim. Nawet sławny strajk w Stoczni Gdańskiej, od którego wszystko się zacznie, zorganizował nie Wałęsa, lecz Borusewicz. Do 14 sierpnia 1980 r., początku strajku, Wałęsa był pionkiem, którym poruszali inni. Borusewicz zdecydował także o tym, że to Wałęsa stanie na czele strajku. Nie w uznaniu zasług czy zdolności, po prostu potrzebował robotnika, który w stoczni kiedyś pracował. Zresztą wszystko w tamtych dniach było poplątane. Bo Wałęsa mocno się opierał, nie chciał strajkować, tłumaczył, że urodziło mu się szóste dziecko. Ale Borusewicz naciskał, więc Wałęsa dał się w końcu namówić. Potem żałował. I się wycofał, niezbyt honorowo, nie uprzedziwszy nawet kolegów. Przecież musiał skakać przez płot właśnie dlatego, że nie przyszedł na czas. Strajk trwał już pół dnia, kiedy Wałęsę ruszyło sumienie i zdecydował się do niego dołączyć.
Kiedy się dołączył, rozpoczęła się najbardziej błyskotliwa kariera w polskiej historii. Jej zrobienie zajęło Wałęsie równo 17 dni. Od bycia nikim do bycia liderem protestu, który z jednej fabryki rozlał się na cały kraj. Przywódcą ruchu, do którego przystąpi 10 mln Polaków. Przypadek? Bynajmniej. Wcześniejsza formuła opozycyjności była dla Wałęsy zbyt kameralna, nie pozwalała mu rozwinąć skrzydeł. Ale gdy do polityki wtargnęły masy, wirtuoz gry na tym instrumencie natychmiast objął polityczne przywództwo. Kto nie widział Wałęsy na wiecu, niełatwo uwierzy w skalę jego talentu. Był niezwykły, Wałęsa wygrywał na tłumie każdą melodię. Nawet najwięksi wrogowie to przyznawali. Lech Kaczyński w apogeum konfliktu z Wałęsą mówił z podziwem, że Wałęsa „fenomenalnie panował nad tłumem”. Bezbłędnie wyczuwał jego nastroje, więc zawsze uderzał w odpowiedni klawisz. W żart, w argument, w patos, w kłamstwo. Tłum szedł za nim bezwolnie jak za hipnotyzerem.
Ta zręczność wywołała trzęsienie ziemi w ówczesnej opozycyjnej hierarchii. Dominująca do tej pory warszawska inteligencja jednego dnia przestała się liczyć. Jej miejsce zajął charyzmatyczny elektryk. To moment, na który warto zwrócić uwagę. Dzieje Solidarności zapamiętano jako historię robotnika, którym mądrze pokierowały opozycyjne elity. Było jednak inaczej, Wałęsa miał tak odmienny ogląd sytuacji, że od razu poszedł własną drogą. Zostali przy nim tylko ci, którzy zgodzili się służyć jego koncepcjom – Geremek, Mazowiecki, Celiński. Służyć, bo w Solidarności nie było liderów. Był król. I jego świta – posłańcy, zausznicy, adiutanci.
III
Poza grupką, która stała u boku Wałęsy, cała opozycyjna elita była Wałęsie wroga. Nie tylko z zazdrości. Konflikt był poważniejszy, z początku chodziło o despotyczny styl rządzenia, jednak szybko pojawiły się ostrzejsze zarzuty. O miękkość, o ugodowość, aż wreszcie o zdradę. I padały nie tylko z ust radykałów, tak myślał niemal cały KOR. Nastroje nakręcały się szybko, by z całą siłą wybuchnąć w marcu 1981 r., po kryzysie bydgoskim, kiedy milicja brutalnie pobiła kilku związkowców. Wściekłość na władzę sięgnęła wtedy zenitu. Nawet umiarkowani działacze żądali natychmiastowego strajku generalnego. Jeden Wałęsa się sprzeciwił. Na posiedzeniu kierownictwa związku doszło do dzikiej awantury. Wałęsa tłumaczył, że tak ostre starcie z władzą jest szaleństwem, że skończy się stanem wyjątkowym. Bez skutku. Widząc, że rzuca grochem o ścianę, że trafił na romantycznych powstańców, wściekł się. Nakrzyczał na wszystkich i z hukiem wyszedł z sali. Ale nie odpuścił. Zagrał ostro, na własną rękę doprowadził do podpisania umowy z władzą, której głównym punktem była rezygnacja ze strajku generalnego. Ze strajku, który miał się zacząć następnego dnia. Komisja krajowa wpadła w furię, Wałęsa też. Już nie udawał, że Solidarność jest czymś innym niż jego królestwem. Na żądanie, aby się wytłumaczył, zimno wycedził: „Chciałem państwu powiedzieć, że nie mam wam nic do powiedzenia”. Wybuchła awantura. Zaatakowany przez Andrzeja Słowika Wałęsa krzyczał: „Człowieku, wygrywaj, ale wygrywaj, nie narażając innych ludzi… Cały świat mówi, że balansujemy na linie, a jednak nie spadamy. Nie spadamy dzięki temu, że osiągamy to, co maksymalne, a jednocześnie idziemy na ustępstwa…”. Sala wrzała, a Wałęsa wykrzykiwał dalej: „Krok po kroku, krok po kroku – inaczej nie wolno!”. Próbowano mu przerwać, a Wałęsa skandował: „Tak będę szedł, krok po kroku!”. Na koniec oświadczył: „A kto nie, dziękuję uprzejmie!”.
Wałęsa miał rację, siłowe rozwiązanie – interwencja albo stan wojenny – wisiało na włosku. Przestrzegali przed nim Amerykanie, przestrzegał Wyszyński. Jednak opozycyjna elita już nie myślała. Wpadła w patriotyczny amok, uwierzyła, że komunistyczną władzę zdoła rzucić na kolana. Solidarność rozłamała się na dwie części. Na Wałęsę, mającego za sobą robotnicze masy, oraz elity będące z Wałęsą w stanie otwartej wojny. Ich zdaniem, Wałęsa okazał się tragiczną pomyłką. Jego linię ugody coraz częściej przyrównywano do zdrady. Wtedy właśnie zrodził się mit, że Wałęsa nie tylko był „Bolkiem”, ale jest nim nadal. Dziś niełatwo w to uwierzyć, ale ów mit najmocniej szerzył ten nurt opozycji, który dekadę później stworzy lewe skrzydło Unii Demokratycznej.
To była pierwsza fala nienawiści skierowana przeciw Wałęsie. Nie ożywiała jej zła wola, lecz polskie stereotypy. Bo opozycjoniści chcieli przekształcić Solidarność w kolejne narodowe powstanie. Co ciekawe, robili to bezwiednie, gdyby ich poprosić, opisaliby siebie jako politycznych realistów. Przecież cały czas powtarzali, że nie chcą przelewu krwi, że rozumieją geopolityczne ograniczenia. Jednak dramatycznie ich nie rozumieli. Mówili, że żyją w totalitarnym kraju, i na jednym oddechu dodawali, że chcą, aby totalitarna władza przyznała Solidarności status legalnej opozycji. W epoce Breżniewa, w najważniejszym dla Moskwy kraju, żądali nie tyle liberalizacji komunizmu, co rezygnacji z komunizmu. I porwani powstańczą euforią nawet nie wiedzieli, że tego żądają.
IV
W tym rozpalonym ruchu Wałęsa odgrywał inną rolę, niż zapisano w legendach. W pewnym sensie był zdrajcą. Bo stanął na czele narodowego powstania nie po to, aby się bić, ale by stłumić powstanie. Postąpił tak, bo zrozumiał, że Solidarność znalazła się w pułapce własnego sukcesu. Już w dniu narodzin, podpisując Porozumienia Gdańskie, ugrała zbyt dużo. I o nic więcej już się bić nie może. Celem dla Wałęsy stało się przetrwanie związku, a nie dalsze zwycięstwa.
Była to jedyna sensowna strategia. Przecież Solidarność od pierwszego dnia istniała na kredyt. Była pomyłką komunistycznego systemu, chwilową utratą kontroli nad sytuacją. Przez następne 16 miesięcy cały wysiłek Wałęsy skupiał się na próbach dogadania się z władzą, ponieważ w tamtych realiach wszystko zależało od władzy. To był komunizm. Imperium obejmujące połowę globu. Solidarność nic nie mogła wywalczyć, bo naprzeciw niej stał nie Jaruzelski, lecz Breżniew. Mogła co najwyżej coś ugrać. Albo prawo do dalszego istnienia, w zamian za powściągliwość. Albo mądry upadek, będący zarówno kompromitacją systemu, jak też dowodem – dla Polaków i dla Zachodu – politycznej dojrzałości antykomunistycznego ruchu.
Z kolei radykałowie, którym ton nadawali Gwiazda, Kuroń i Michnik, chcieli z pozycji siły podyktować władzy kolejne warunki. Zamiast schować Solidarność w kokonie związkowej formuły, uznali, że czas ogłaszać kolejne polityczne apetyty. A te z miesiąca na miesiąc były coraz większe. Aż w końcu Kuroń, Bujak i Michnik wykonali ostentacyjny ruch. Zaczęli zakładać polityczne kluby, dyskutować publicznie na temat wyborów do Sejmu, na temat zmiany rządu. Oczywiście, było to szaleństwo, festiwal politycznej niedojrzałości.
Po drugiej stronie było jeszcze gorzej, choć od władzy można wymagać więcej rozsądku. Komuniści, nie potrafiąc zapanować nad sytuacją, stale ją zaogniali. Zamiast skrywać istnienie Solidarności przed okiem Wielkiego Brata, prowokowali związek do kolejnych szaleństw. Nieustanne pobicia, łamanie umów, agresywna propaganda. Co ciekawe, podobnie jak opozycja nie wiedziała, że jest radykalna, tak też władza zwykle nie wiedziała, że jest agresywna. Nieprzywykła do krytyki, ze zgrozą wczytywała się w ulotki, w których pojawiało się hasło wieszania partyjnych. Mieli armię – i swoją, i Czerwoną – a żyli w panice. Czuli się osaczeni, uważali, że są obiektem ataku, że to na nich trwa polowanie, że to ich życie jest zagrożone. Komuniści z lat 80. nie mają w sobie dawnej totalitarnej twardości. Odwrotnie, to władza wydelikacona, wystraszona, niepewna. A przez to niemądra.
Po stanie wojennym polityka kazała nam idealizować jedną ze stron. Albo komunistów, albo opozycję. Co budowało iluzję, że ktoś miał rację. Nieprawda. To było starcie dwóch bezrozumnych żywiołów. Żadna ze stron nie spróbowała się zmierzyć z wyzwaniem epoki. Z sytuacją, w której mleko się rozlało. W której porucznicy znowu wdarli się do Belwederu. Co dalej robić? Co robić z narodowym zrywem? Jaki sygnał wysłać do cara? Choć kilka razy to przeżyliśmy, sytuacja znowu nas przerosła. Jedni bezrozumnie parli do starcia z władzą, drudzy do starcia ze społeczeństwem.
V
Po 13 grudnia tamte wielkie problemy sprowadzone zostały do infantylnego pytania, czy stan wojenny był dobry czy zły. Nie był ani taki, ani taki. Był geopolityczną koniecznością. Decyzją nie Jaruzelskiego, lecz Breżniewa. Brutalnym aktem samoobrony komunistycznego imperium, które postanowiło zdusić rebelię, zanim się rozprzestrzeni na inne prowincje. Jednak wbrew narodowej legendzie stan wojenny, ostatni akt tamtych wydarzeń, był ogniwem najmniej ważnym. Istotne było to, co przez 16 miesięcy zrobiły obie strony, aby do niego nie doszło. Otóż niewiele. Choć przez cały czas miecz wisiał nad polską głową, tylko jedna osoba z nieuchronnością cięcia postanowiła się zmagać. Był to Wałęsa, który próbował dogadać się z władzą, próbował ograniczyć skalę solidarnościowego zwycięstwa, szukając niszy, w której Solidarność mogłaby przetrwać, nie niszcząc logiki imperium.
Wałęsa stał się wielką postacią, bo jako jedyny zrozumiał dziejowe wyzwanie. A było ono inne, niż współcześni sądzili. Przywódcy Solidarności nie chodziło o to, by komunistów pokonać – jak myśleli komuniści i antykomuniści – ale o to, aby im ustąpić. I dlatego Zachód – lepiej rozumiejący reguły polityki i obserwujący wydarzenia bez naszych emocji – jako pierwszy spojrzał na Wałęsę z podziwem. Bo dostrzegł w nim wielkiego gracza. Który osłabił imperium, a potem rozumiał, że na kolejny ruch trzeba cierpliwie poczekać.
Czy Wałęsa mógł wygrać swoją misję, czy mógł ocalić związek? Prawdopodobnie nie, choćby dlatego, że nie znalazł w Polsce rozumnego partnera. Ani we władzy, ani we własnych szeregach. Powtórzmy to wyraźnie – Wałęsa musiał się zmagać nie tylko z władzą, lecz także z własnym zapleczem, z całą opozycyjną elitą. Bo wbrew legendzie w 1980 r. starły się trzy siły – władza, opozycja i Wałęsa. A Solidarność w tym sporze stała okrakiem – jej elita popierała opozycję, a masy Wałęsę. Proporcje podziału związkowych lojalności są trudne do ustalenia. Jedyną wymierną liczbą jest wynik wyborów na przewodniczącego związku jesienią 1981 r. Za Wałęsą głosowało wówczas 55 proc. delegatów, 45 proc. poparło radykałów.
Chcąc zrozumieć fenomen Wałęsy – zarówno w 1981 r., jak też później – nie ma sensu traktować go jako elementu solidarnościowego obozu. Bo ten obóz za szefem nigdy nie nadążał. Zwłaszcza elity. Co sprawiało, że realny podział sceny politycznej przebiegał między Wałęsą a całą resztą, zarówno komunistyczną, jak też antykomunistyczną. Po raz pierwszy miało to miejsce w 1981 r., kiedy Wałęsa stanął przeciw jednym i drugim, próbując polską politykę wyrwać z banału. Z rytuału polsko-polskiego sporu. Nie zdołał, bo reszta jak zwykle bezmyślnie tłukła się po głowach. Bez wyczucia realiów, bez planu na przyszłość, za to z silnym poczuciem własnej mądrości. Wałęsa próbował polskie sprawy pchnąć do przodu, nadać polityce większy cel niż licytowanie się, kto jest większym patriotą i kto bardziej pragnie wolności. Chciał wspólnymi siłami ograć Moskwę. I nawet nie został zrozumiany. Wszyscy z nim poszli na wojnę. I odtąd zawsze będzie tak samo. Przez całą swoją karierę Wałęsa będzie w stanie wojny z całą polityczną sceną.
Oczywiście, kilku polityków wokół niego zawsze się znajdzie. Ale nigdy na długo. Bo zbieżność poglądów z Wałęsą zawsze będzie pozorna. W 1981 r. wydawało się, że podobnie jak Wałęsa myśli Mazowiecki oraz Geremek. Z czasem się okaże, że popierali linię Wałęsy, bo byli starsi i stracili już wiarę w upadek systemu. Ich ostrożność była odruchowa, wyuczona, mechaniczna. Z Wałęsą było inaczej. On w ogóle nie był ostrożny, lecz zimny i wyrachowany. Grał o taką stawkę, jaka była możliwa. Ponieważ w 1981 r. stawka była mała i strategia defensywna, więc było mu po drodze z Mazowieckim i Geremkiem. Za osiem lat ich drogi dramatycznie się rozejdą, gdy się okaże, że Geremek i Mazowiecki ostrożną strategię chcą prowadzić również wobec umierającego imperium.
Ciekawe było to, że mimo osamotnienia Wałęsa świetnie sobie radził w politycznych rozgrywkach. Od samego początku. Andrzej Celiński wspominał, że siedząc w internacie razem z Geremkiem i Mazowieckim, odtworzyli sobie wszystkie kluczowe spory 16 miesięcy. Przypominając sobie dokładnie, co doradzali Wałęsie, a co on proponował. „Doszliśmy wspólnie do wniosku – pisze Celiński – na chłodno, bez żadnej emocjonalnej ekstazy, że on był najlepszy. Że był lepszy od Geremka, lepszy od Mazowieckiego”. Jak to możliwe? Czemu najlepszym wyczuciem wykazał się 37-letni robotnik? Czemu jedynym racjonalnym graczem – po obu stronach polskiego sporu – okazał się człowiek niemający żadnego politycznego doświadczenia?
VI
Odpowiedź jest prosta. Zdecydowały społeczne korzenie. To dziecko wsi okazało się impregnowane na polskie szaleństwo. Wychował się z dala od inteligencko-szlacheckich kodów, co pozwoliło mu zachować zdrowy rozsądek. Nie był ukąszony przez Mickiewicza, nie nauczono go wielbić ani spraw przegranych, ani ludzi szalonych. Potrafił zimno spojrzeć na rzeczywistość i poddać się jej. Moskwa jest silna, związek jest słaby, więc trzeba się cofnął pół kroku. Brak wykształcenia okazał się wielkim atutem. Wreszcie polski polityk nie był zakładnikiem polskich odruchów. Przecież nie tylko opozycja, także Jaruzelski dźwigał na sobie tragiczno-komiczny balast polskości. Przez długie miesiące 1981 r. nie zrobił nic, aby rozładować konflikt, i nagle w grudniu snuł rozważania o samobójstwie. Pytał się swoich zaufanych, czy oni, podobnie jak on, w razie wejścia Rosjan strzelą sobie w głowę. Zamiast ratować Polskę, myślał, jak ratować własną reputację. Wałęsa nie wychowywał się na polskich bredniach i to dało mu siłę. Tak na marginesie – nie ma lepszej polemiki z książkami Rymkiewicza niż polityka Wałęsy.
Z punktu widzenia jakości polityków, PRL był glebą jałową. Wyrastały na niej głównie polityczne miernoty, a czasem średniaki. Nagłe rozbłyśnięcie gwiazdy Wałęsy było wielkim wydarzeniem. Owszem, nie wyglądał najlepiej, nie mówił zbyt składnie, jednak działał bezbłędnie. Ci, którzy patrzyli na niego z daleka, widzieli w nim pacynkę elit. Robotnika wciągniętego na maszt, aby zdobyć poparcie mas. Jednak opozycyjni politycy po 13 grudnia zrozumieli to, co powiedział Celiński. Że jedynym wielkim graczem w polskiej polityce okazał się Lech Wałęsa. Dlatego po stanie wojennym większość dawnych wrogów skruszona wróciła do niego. Nie będą już narzekać na sułtana, który sam podejmuje decyzje. Pokornie zaakceptują status dworzan. I równie pokornie przejmą poglądy Wałęsy. Gdy w połowie lat 80. Kuroń, Lityński czy Michnik zaczną pisać o potrzebie ugody z komunistami, będą jedynie powtarzać to, co od jesieni 1980 r. mówił Wałęsa. Że komunizm można obalić tylko w porozumieniu z komunistami.
***
Najbliższe tygodnie będą ważne dla Lecha Wałęsy nie tylko z powodu, długo oczekiwanej, premiery filmu Andrzeja Wajdy. 29 września historyczny przywódca Solidarności będzie obchodził 70-lecie. Kilka dni później, 5 października, odbędą się uroczystości związane z 30-leciem przyznania Lechowi Wałęsie Pokojowej Nagrody Nobla.
W trzech kolejnych numerach Polityki będziemy chcieli Państwu przypomnieć postać jednego z najwybitniejszych (tak, tak) żyjących Polaków. Człowieka dziś samotnego, na politycznej i życiowej emeryturze, atakowanego, poniżanego, przezywanego Bolkiem i Dyzmą.
Znany publicysta Robert Krasowski specjalnie dla Polityki napisał esej zawierający nową, oryginalną interpretację politycznej i osobistej biografii Wałęsy. Niektóre tezy Krasowskiego są kontrowersyjne, nie zawsze zgodne z naszym, redakcyjnym oglądem historii, ale świeże i fascynujące. Dziś pierwsza część tryptyku – Wałęsa i Sierpień.
W drugiej części Krasowski pokaże Wałęsę w czasach Okrągłego Stołu i demokratycznego przełomu z 1989 r., a w trzeciej opisze jego prezydenturę oraz próby zmierzenia się Wałęsy z trudnymi, wyciąganymi przez jego przeciwników, fragmentami własnej biografii. Zapraszamy do tej niezwykłej lektury.
Jerzy Baczyński
Robert Krasowski, publicysta i wydawca. Założyciel i były redaktor naczelny gazety „Dziennik Polska – Europa – Świat”. Obecnie współwłaściciel Wydawnictwa Czerwone i Czarne. Pracuje nad książkową historią III RP. Autor wywiadów rzek z politykami: Leszkiem Millerem, Janem Rokitą i Ludwikiem Dornem.