Fiasko zbrojeniowych obietnic MON
MON obiecywał zbrojenia, ale kończy się jak zwykle
Rok 2017 co prawda jeszcze się nie skończył, ale skończyły się szanse na spełnienie obietnic, które Antoni Macierewicz wymieniał w styczniu w ramach cyklu konferencji zapowiadających priorytety rządu. Obiecywał, że „w najbliższym [2017] roku skupimy się na działaniach modernizacyjnych związanych z obroną przeciwrakietową – zostanie zawarty kontrakt dotyczący obrony przeciwrakietowej znany pod kryptonimem Wisła – ale także na obronie cybernetycznej (na wojska cybernetyczne zostanie przeznaczonych ponad miliard złotych) i kwestiach obrony naszego morza – zostanie zawarty kontrakt na łodzie podwodne”. Do listy priorytetów minister dodawał bardzo ważny w kontekście zwiększenia siły ognia – postulowanej w opracowywanym wtedy w MON Strategicznym Przeglądzie Obronnym – system artylerii rakietowej dalekiego zasięgu Homar.
Oczywiście miały być też śmigłowce – w sumie 16 sztuk. W styczniu ministerstwo przekonywało, że lada chwila dwa trafią do wojska do testów, a kontrakt na pozostałe 14 to kwestia kilku miesięcy. Tę zapowiedź rzeczywistość zweryfikowała najszybciej. Ale po kolei.
Dlaczego MON nie zrealizował swoich zapowiedzi?
Losy programu Wisła w tym roku to sinusoida. Zaczęło się od kwestionowania oferty Raytheona i powrotu do pytań o konkurencyjny system MEADS, Lockheed Martina i niemieckiej MBDA. W styczniu do MON trafiła zrewidowana propozycja MEADS, ale okazało się, że miała być tylko narzędziem do wywarcia presji na amerykańskiego konkurenta.
Równocześnie Polska starała się o zgodę USA na wyposażenie Patriotów w cyfrowy system dowodzenia IBCS, co minister postawił jako warunek we wrześniu poprzedniego roku. Ostatecznie nowe polskie zamówienie – Letter of Request – trafiło do Pentagonu w marcu, a prośba o IBCS została rozpatrzona przychylnie kilka miesięcy później. Jednak modyfikacja zamówienia spowodowała opóźnienie harmonogramu dostawy. Mimo że minister Macierewicz mówi wciąż o roku 2019, międzyrządowa deklaracja podpisana z okazji wizyty prezydenta Donalda Trumpa wymienia jako początek dostaw rok 2022.
Szybko okazało się też, że niełatwo uzyskać gwarancję transferu wszystkich żądanych technologii. W lipcu minister Bartosz Kownacki wysłał w tej sprawie list, grożąc zerwaniem rozmów, jeśli polskie wymagania offsetowe nie zostaną spełnione. Kilka miesięcy później, kiedy Polska otrzymała wycenę hybrydowego systemu na maksymalnie 10,5 mld dolarów, nasi przedstawiciele zaczęli spuszczać z tonu i sami wskazują na konieczność ograniczenia offsetu. Po roku jesteśmy w sytuacji kolejnej fazy negocjacji, tym razem nad szczegółami oferty – i to my będziemy wycofywać się z kolejnych jej elementów, by w ogóle zmieścić się w budżecie.
O ile jednak koszt, wielkość i skomplikowanie programu Wisła uzasadniają czasochłonne negocjacje, o tyle brak sukcesu w drugim programie rakietowym może zaskakiwać. Homar miał być o wiele łatwiejszy, a okazuje się równie skomplikowany i dramatyczny, jeśli chodzi o przebieg negocjacji. Trzeba zastrzec, że spośród wszystkich dużych zamówień zbrojeniowych Homar otoczony był najściślejszą blokadą informacyjną. Jednak na początku roku było już wiadomo, że Polska skłania się ku wyborowi oferty amerykańskiej – Lockheed Martina (o zamówienie rywalizowały też izraelski IMI Systems i turecki Roketsan).
Inaczej niż w przypadku Wisły, Homar miał być zamawiany u krajowego podmiotu – grupy PGZ, a Lockheed miał być jej poddostawcą. Formalnie decyzję PGZ o wyborze oferty z USA ogłoszono przeddzień wizyty prezydenta Trumpa w Warszawie jako element pakietu strategicznych relacji zbrojeniowych z najważniejszym sojusznikiem. Jednak właśnie od tego momentu zaczęły się schody. Negocjacje z wybranym partnerem nie okazały się tak łatwe, jak sądzono, zakres transferu technologii też nie spełniał oczekiwań. W ostatnich tygodniach odpowiedzialny za Homara wiceszef PGZ Maciej Lew-Mirski zaczął w wywiadach sugerować, że wybór Amerykanów wcale nie jest oczywisty. Tuż przed świętami zarzucił Lockheedowi wprost małą wolę zawarcia kontraktu i zagroził powrotem do rozmów z Izraelczykami czy Turkami. I przyznał, że o żadnej umowie w tym roku nie ma mowy.
Kolejny strategiczny program, mający dać Polsce nowe możliwości uderzeniowe, w przeciwieństwie do Homara należał do najczęściej i najszerzej dyskutowanych. Okręty podwodne Orka były bohaterami niezliczonych konferencji, paneli, dyskusji eksperckich – rzecz jasna w dużej części sponsorowanych przez poszczególnych oferentów. Szwedzki Saab-Kockums, francuski Naval Group (dawniej DCNS) i niemiecki Thyssen-Krupp Marine Systems nie szczędzili pieniędzy i osobistego zaangażowania szefów.
Najczęściej Polskę odwiedzali chyba Szwedzi, za to Francuzi przysłali na zbrojeniowe targi do Kielc szefa całej grupy stoczni wojennych. Niemcy promowali okręt rzekomo najlepiej dostosowany do działania na Bałtyku, Francja – zintegrowaną propozycję okrętu i rakiet. Szwecja chwaliła ofertę współpracy przemysłowej i nawet zamówiła dla swoich okrętów komponenty z Polski. Jednocześnie Polska nie przyłączyła się do rozważanego wcześniej wspólnego z Norwegią zamówienia na niemieckie U-212.
Negocjacje niczego nie gwarantują
Choć padało kilka terminów wskazania zagranicznego partnera – najnowszy to „do końca roku” – żadnej decyzji nie ogłoszono. Wobec styczniowych obietnic ministra wyjaśniło się jedno. Nie ma mowy o żadnym kontrakcie – jak zapowiadał – a jedynie wyborze partnera do dalszych szczegółowych negocjacji. Jak wiadomo, choćby z przykładu caracali, same negocjacje niczego nie gwarantują. A trzeba dodać, że polski system ma być szczególny, bo klasyczne dieslowsko-elektryczne okręty podwodne przenosić mają pociski rakietowe dużego zasięgu, co kosmicznie komplikuje i tak już jedną z najbardziej skomplikowanych technologii obronnych, jaką są nowoczesne okręty podwodne.
Jeśli umowę uda się zawrzeć w 2018 roku, to i tak będzie cud. Bo jak właśnie poinformował Inspektorat Uzbrojenia, program Orka nadal znajduje się w fazie analityczno-koncepcyjnej, a podpisanie umowy na budowę okrętów planowane jest obecnie na rok 2019. Czyli może uda się... tuż przed wyborami.
Śmigłowcowa epopeja chyba już nikogo nie bawi, na czele z samym MON. Rok temu przeżywaliśmy szczytowy okres hurraoptymistycznych zapowiedzi i obietnic: od błyskawicznego zakupu Black Hawków, przez budowę polsko-ukraińskiego śmigłowca przyszłości, do przyspieszonej procedury zakupowej, która miała przynieść rozstrzygnięcie w upływającym roku, dając niezbity dowód sprawności nowej ekipy. Pilna potrzeba operacyjna, jaką opracowało wojsko dla dwóch typów maszyn – bojowego poszukiwania i ratownictwa wojsk specjalnych i morskiego poszukiwania i ratownictwa z funkcją zwalczania okrętów podwodnych – okazała się równie kłopotliwa co wcześniejszy przetarg na „wspólną platformę”.
W rezultacie nowe postępowanie uruchomiono formalnie w lutym, wstępne oferty wpłynęły w marcu – i już z pierwszym zaskoczeniem. Faworyzowany przez ministra Black Hawk z Mielca startuje tylko w jednym konkursie. Ale to nie do Black Hawka należał ten rok w przekazie medialnym. Bank rozbił wielki i ciężki AW101, proponowany przez należące do włoskiego Leonardo zakłady w Świdniku w obu postępowaniach. Maszynę ściągnięto do Warszawy i pokazano ministrowi Macierewiczowi, który odbył nawet lot widokowy.
Reklamę zepsuła nieco awaria śmigłowca w drodze powrotnej na Słowacji, ale niezrażony tym wiceprezes PZL–Świdnik Krzysztof Krystowski ściągnął maszynę do Polski po raz drugi, na kieleckie targi obronne. Poza Macierewiczem gościł na pokładzie też Mateusza Morawieckiego, co mogło się okazać kluczową inwestycją...
Ale sam przetarg nie ma szczęścia do terminów. Nawet przyspieszona procedura zabrała ponad pół roku, a właśnie okazuje się, że termin 28 grudnia na złożenie ofert ostatecznych zawierających cenę i offset jest nieaktualny, a nowego nie wyznaczono. Ponoć oferenci nie chcą się zgodzić na dostawę w połowie 2019 roku, bo nie dadzą rady wyposażyć maszyn zgodnie z polskimi wymogami. MON z kolei chce mieć pierwsze śmigłowce przed wyborami. Pat trwa, a im dłużej nie udaje się uzgodnić poglądów, tym głośniej plotkuje się o skasowaniu całego śmigłowcowego postępowania. Ci, którzy przewidywali, że po zerwaniu rozmów o caracalach czekają nas trzy lata nowych negocjacji, mogą mieć rację. A to jedynie osiem sztuk dla wojsk specjalnych! Morskie, podwójnego zastosowania, mogą okazać się jeszcze większą komplikacją.
Powyższe kilka akapitów to tylko opis, gdzie jesteśmy z inwestycjami zbrojeniowymi wymienianymi przez ministra Antoniego Macierewicza jako kluczowe rok temu. Fiasko tych zapowiedzi dowodzi, że nawet tak potężny polityk nie jest w stanie słowami zaczarować rzeczywistości. Nie oznacza jednak, że modernizacja wojska stoi.
Realizowane programy trudno jednak uznać za przełomowe czy strategicznie ważne. Jeśli nie liczyć zakupu samolotów VIP, największą podpisaną przez MON umową zbrojeniową pozostają cały czas karabinki MSBS–Grot za niecałe 500 mln złotych. To broń nowoczesna i całkowicie polska, co powinno cieszyć, ale przecież to żaden high-tech. Jak wynika z zapowiedzi MON, trzy dni przed końcem roku ma dojść do podpisania umów na trzy okręty – dwa niszczyciele min Kormoran II i jeden okręt ratowniczy. Te pierwsze są również polskim produktem, niewątpliwym sukcesem stoczni Remontowa Shipbuilding i firm dostarczających wyposażenie. Ten drugi świadczy o kompleksowym podejściu do zakupu okrętów podwodnych, które muszą mieć nowoczesny okręt ratowniczy w odwodzie. Ale znów: to nie są te przełomowe programy, o których mówił w styczniu Macierewicz.
Dla zrealizowania budżetu konieczne było wydanie rozporządzenia o przeniesieniu części płatności na przyszły rok. Z blisko pół miliarda zarezerwowanych na zbrojenia funduszy największą część – ponad 372 mln – stanowi rata za samoloty szkolenia zaawansowanego M-346 Master/Bielik, nieodebrane formalnie przez rok z powodu kłopotów z oprogramowaniem symulacji uzbrojenia. Reszta pójdzie na mobilne stanowiska dowodzenia, sprzęt informatyczny i oprogramowanie – być może dla również zapowiadanych jako priorytet wojsk cybernetycznych.
Efektem braku postępu kluczowych programów uzbrojenia jest to, że Polska traci pozycję regionalnego lidera zakupów militarnych na rzecz Rumunii. Mniej ambitne założenia pozwalają jej na szybsze i tańsze transakcje: Rumuni w tym roku złożyli zamówienia na amerykańskie Patrioty – bez offsetu, takie, jakie istnieją – oraz wyrzutnie rakietowe Himars. Ba, wpłacili już pierwszą ratę za Patrioty i spokojnie czekają na dostawę systemów od 2020 roku. Ich Himars będzie też szybciej niż polski Homar. Z pewnością też o wiele taniej, bo zamiast stawiać na własne kompetencje produkcyjne, chcą po prostu kupić amerykańskie uzbrojenie dla wojska.
Polska poszła ścieżką przemysłową i warunkuje zakupy od rozbudowanego offsetu, każąc armii czekać dłużej, budżetowi płacić więcej i – co nie bez znaczenia – stawiając znacznie wyższe wymagania zagranicznym dostawcom. Przykład Wisły pokazuje jednak, że ta ścieżka jest czasem tak stroma i kręta, że trzeba się cofnąć. Kiedy na horyzoncie mamy wciąż te same decyzje, które zapowiadane były jako priorytetowe przed rokiem, okazji do odwrotu może być jeszcze kilka.