Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Sprawa fregat z Australii podtapia wiarygodność Polski

Wycofana już ze służby fregata HMAS Adelaide w 2007 r. Wycofana już ze służby fregata HMAS Adelaide w 2007 r. Jason A. Johnston / America's Navy
W ostatniej chwili zniknął najważniejszy punkt wizyty prezydenta Andrzeja Dudy na antypodach. Na najwyższych szczeblach PiS i rządu zablokowano zakup fregat Adelajda. To porażka Marynarki Wojennej i sojuszniczej wiarygodności Polski.

Sprawa jest bardziej kuriozalna niż odwołanie przez PiS prawie gotowego kontraktu na śmigłowce Caracal. Francuskim helikopterom politycy PiS na czele z prezydentem Dudą byli niechętni od samego początku i szukali tylko pretekstu, by je skasować. W sprawie australijskich okrętów zakulisowe negocjacje trwały od dwóch lat, a na pokładzie – w sensie wsparcia pomysłu – byli liczący się gracze: szef BBN, grono wojskowych i urzędników MON, dowódcy (nie tylko marynarki wojennej), przewodniczący sejmowej komisji obrony, wreszcie minister Mariusz Błaszczak i, jak się można domyślać, prezydent Andrzej Duda.

Czytaj także: Polacy kochają defilady

Weto czy lobby stoczniowe

A jednak delegacja państwowo-rządowa, która miała w Australii podpisać porozumienie w sprawie przejęcia okrętów, zostawi swoich australijskich partnerów ze zdziwionymi minami, ale bez dokumentu. Na kilka godzin przed wylotem prezydenta ze świtą zapadła decyzja, że porozumienia nie będzie.

Część politycznych analityków wiąże ją z ogłoszeniem prezydenckiego weta w sprawie ordynacji do Parlamentu Europejskiego, ale sygnały o możliwej blokadzie umowy z Australią docierały z kręgów rządowych już wcześniej – a i zamiar weta nie był dla nikogo niespodzianką. Polityczna interpretacja jest atrakcyjna, ale niekoniecznie prawdziwa. Bo poza polityką w grę wchodziły potężne interesy.

Lobby stoczniowe czuło się zagrożone tym bardziej, im bliżej było podpisania umowy na fregaty Adelajda. Kilka dni temu wyraz temu niezadowoleniu dał minister gospodarki morskiej Marek Gróbarczyk, który w ostrych słowach podważał sensowność zakupu. Po jego proteście minister obrony Mariusz Błaszczak zapewniał, że o rezygnacji z zamówień w polskich stoczniach nie ma mowy, ale okręty – oczywiście wskutek zaniechań poprzedników – potrzebne są na już.

Do debaty, co rzadkie, włączyli się wojskowi, wskazując, że z polskich stoczni to może dostaniemy małe korwety i to za dłuższy czas, a NATO wymaga od nas wielozadaniowych okrętów gotowych do akcji za dwa lata. Z drugiej strony płynęły głosy o zamachu na przemysł stoczniowy i zbrojeniowy. O adelajdach coraz częściej mówiono „złom” – co ciekawe, sformułowaniem tym posługiwali się zarówno krytykujący każdą decyzję PiS politycy opozycji, byli wojskowi, jak i żarliwi obrońcy polskich stoczni z samego jądra partii rządzącej.

Czytaj także: PGZ nie jest już dla rządu narodowym czempionem?

Kto wygrał, a kto przegrał?

Jeszcze nie wiadomo dokładnie, kto wygrał. Czy była to decyzja – jak mówią pogłoski – samego Jarosława Kaczyńskiego, przywiązanego do stoczniowego mitu i narracji o obronie tej gałęzi przemysłu przed kolejnymi zamachami? Czy to premier Mateusz Morawiecki postawił na swoim, bo przecież nie po to dopiero co przejmował państwowe stocznie w całości do resortu morskiego, by teraz „oddawać” sporą część modernizacyjnego budżetu MON do Australii? Czy lobbyści na niższym szczeblu przekonali ministra Gróbarczyka – a on premiera – że przed wyborami nie warto podsycać narracji o „kupnie złomu” i lepszym rozwiązaniem będzie jakiś program Okręt+? Czekamy na ogłoszenie nowych decyzji, bo przecież jakieś muszą zostać ogłoszone.

Po stronie przegranych sytuacja jest jaśniejsza. Bezpośrednio najwięcej straci Marynarka Wojenna RP – najpierw nadziei na poprawę sytuacji. W dalszej kolejności, wraz z wycofywaniem fregat Oliver Hazard Perry (gorzej wyposażonych i starszych niż adelajdy), utraci znaczną część zdolności bojowych – pominąwszy już to, że nie zyska nowych, które właśnie adelajdy miały zapewnić. Wojsko Polskie będzie miało trudności w wykazaniu, że jest wiarygodnym sojusznikiem również na morzu. Dla NATO w zasadzie tylko fregaty liczą się jako komponent bojowy stałych zespołów morskich. Bez nich staniemy się tylko konsumentem bezpieczeństwa, a nie jego dostarczycielem.

Stracony czas na rozmowy z Polską

Wiarygodność stracą również politycy namawiający rządy dwóch ważnych sojuszników – USA i Australii – do transakcji wiązanej. Pakiet obejmować miał okręty i ich uzbrojenie rakietowe, zwłaszcza przeciwlotnicze, deficytowe w polskiej flocie. Waszyngton i Canberra chciały Warszawie pomóc – owszem, przecież nie za darmo, ale choćby przyspieszając procedury.

Odwiedzający Warszawę amerykańscy admirałowie się cieszyli, lepsza obrona powietrzna na Bałtyku to większe bezpieczeństwo ich sił operujących w regionie. Oczywiście cieszyły się też firmy zbrojeniowe – Raytheon na zamówienie rakiet, Lockheed na potrzebne dla fregat śmigłowce. Australia cieszy się nadal – bo jeśli fregat nie weźmie Polska, to wezmą inni. Ale dwa lata załatwiania umowy z Polakami wszyscy zainteresowani potraktują jako czas stracony.

Reklama
Reklama