Wojska obrony terytorialnej były oczkiem w głowie rządu PiS, ukochanym dzieckiem poprzedniego ministra obrony Antoniego Macierewicza. Miały być nie tylko liczne i szybko tworzone, ale przede wszystkim świetnie wyposażone i uzbrojone w najnowszą broń. To dla nich zamawiano nowiutkie kevlarowe hełmy, nowy typ karabinka MSBS wraz z osprzętem optycznym i noktowizyjnym, maski przeciwgazowe, kamizelki kuloodporne i całą masę innego wyposażenia.
Najcięższą broń lekkiej piechoty stanowić miały nowej generacji moździerze kalibru 60 mm, a więc takie, które jeszcze da się łatwo przenosić, a które już zapewniają – przy wykorzystaniu nowoczesnej amunicji – znaczną siłę ognia i różnorodność zastosowania.
Czytaj też: Zbrojeniówka na kroplówce
Moździerz – prosta rzecz?
Może się wydawać, że moździerz takiego kalibru to broń nieskomplikowana i niedroga. Ot, metrowy czy nawet krótszy kawałek rury na dwójnogu albo z uchwytem umożliwiającym uzyskanie odpowiedniego kąta pochylenia. Granat wrzuca się od góry, spłonka trafia na iglicę, słychać bum i pocisk leci do celu po wysokiej trajektorii. To tzw. broń pośrednia, niestrzelająca na wprost, a po stromej paraboli na dystans od kilkudziesięciu do nawet kilku tysięcy metrów.
Znane z historii potężne działa oblężnicze Gruba Berta i Karl technicznie były też moździerzami, współcześnie jednak w użyciu są dużo mniejsze kalibry. W tych najmniejszych, przenośnych, czasem obsługiwanych przez pojedynczego żołnierza, chodzi o połączenie niezawodności (moździerz musi wytrzymać przynajmniej 1000 strzałów) z łatwością obsługi i jak najniższą masą.
Mimo prostej ogólnej zasady działania w grę wchodzą zaawansowane technologie, przede wszystkim dotyczące materiału i techniki wykonania lufy. W Polsce bez problemu produkowane – i zamawiane przez wojsko – były konstrukcje większych kalibrów i cięższe, z tymi małymi i lekkimi nie szło tak dobrze. Im mniejszy moździerz wchodził w grę, tym bardziej, zwłaszcza w ostatnich latach, wojsko kręciło nosem. Dla jednostek specjalnych czy spadochronowych liczy się każdy kilogram, preferowano więc lżejsze konstrukcje.
Czytaj też: Macierewicz wraca do gry
Antos wkracza na rynek
W taki sposób do Wojska Polskiego trafił czeski Antos, ważący ledwie 5 kg. Używany wcześniej w wojsku podobny moździerz LM-60K zakładów z Tarnowa był o połowę cięższy. Na czeski wyrób jako pierwsi zwrócili uwagę w 2010 r. komandosi z GROM – dla nich równie ważna co niska masa i kompaktowe wymiary samego moździerza była wysoce zabójcza amunicja termobaryczna. Był to czas misji w Afganistanie, gdzie nasi specjalsi każdego dnia mogli dostać zadanie zlikwidowania oporu terrorystów w budynku czy jaskini. Antos ma też spust, co umożliwia jednoosobową obsługę i precyzyjniejsze celowanie.
Co było szczególnie istotne na misji u boku sojuszników, Antos strzela amunicją natowskiego kalibru 60 mm, czyli tak naprawdę 60,7 mm. Polski kaliber to równe 60 mm. W dobie rosnącego udziału naszych sił zbrojnych w operacjach sojuszniczych nie mogło dziwić, że mimo rosnącego niezadowolenia krajowej zbrojeniówki do Czechów przyszły kolejne zamówienia.
Antosy trafiły do 6. brygady powietrzno-desantowej i 25. brygady kawalerii powietrznej – aeromobilnych jednostek lekkiej piechoty. Nie powinno też dziwić, że wywodzący się z wojsk specjalnych dowódcy i instruktorzy nowo tworzonego rodzaju sił zbrojnych, mającego również charakter lekkiej piechoty – wojsk obrony terytorialnej – chcieli mieć podobne uzbrojenie.
Czytaj też: Co zostało ze strategii zmian w polskiej armii
Moździerzowy kontrakt stulecia
Na początku 2017 r., kiedy wojska obrony terytorialnej formalnie już działały i intensywnie się zbroiły, Inspektorat Uzbrojenia MON rozpoczął prawdopodobnie największe zamówienie moździerzowe w historii – 603 sztuk takiej broni dla plutonów wsparcia WOT. Wszystkie miały być dostarczone w ciągu trzech lat – WOT był wtedy priorytetem ministra Macierewicza.
Inspektorat, idąc nieco na skróty, ale zgodnie z prawem – a przede wszystkim z polityczną wytyczną zamawiania broni w polskich zakładach – zwrócił się do Zakładów Metalowych Tarnów, głównego producenta uzbrojenia strzeleckiego większych kalibrów. Z dokumentów wynika, że chodziło o moździerze LM-60D Pluton na dwójnogu, używane już w wojsku, ważące niemal 20 kg.
Tarnów nie był jednak w stanie dostarczyć moździerza w standardzie kalibru NATO – oferował tylko „polskie” 60 mm. Prawdopodobnie to było przyczyną przerwania negocjacji po kilku miesiącach. Jak się miało później okazać, tarnowska firma nie zamierzała odpuścić.
W sierpniu Inspektorat wysłał zapytanie do polskiego dystrybutora Antosów, firmy Works-11, i szybko rozpoczął z nią negocjacje o tej samej liczbie 603 moździerzy. Terminy wskazywały, że czas dostarczenia broni jest dla MON najistotniejszy. Pierwszej partii ponad 100 sztuk żądano już jesienią. Oferta była gotowa w miesiąc, ale dostawca próbował przekonywać zamawiającego, że termin jest niewykonalny – głównie z powodu wymogów technologicznych produkcji luf.
Używany w nich lekki stop wymaga powolnej, precyzyjnej obróbki, inaczej traci wytrzymałość. Produkcja takiej lufy zajmuje cztery miesiące – a MON dawał tylko dwa na dostarczenie pierwszej transzy broni. Producent zabiegał o wydłużenie terminu dostaw do marca, co i tak byłoby ekspresowym tempem. Negocjacje trwały, ale w tym samym czasie zaczęły dziać się ciekawsze rzeczy. Do gry wszedł MON.
MON zwołuje inżynierów
Mniej więcej w czasie, gdy Inspektorat Uzbrojenia zaczął wymieniać pisma z dostawcą Antosów, na dywanik do resortu zostało wezwane szefostwo tarnowskich zakładów. Jak twierdzą dobrze poinformowane źródła, prezesi firmy usłyszeli wręcz ultimatum – macie zrobić moździerz podobny do czeskiego albo będzie źle.
Pierwsza odpowiedź z Tarnowa miała być taka jak zwykle: oczywiście, zrobimy, prosimy tylko o fundusz badawczo-rozwojowy i jakieś pięć lat. Zresztą w tym odległym terminie chodziło głównie o to, że broń tworzona od podstaw na rzecz Wojska Polskiego musi przechodzić bardzo skomplikowany i długotrwały cykl badań, testów i weryfikacji.
Reakcja MON miała być wybuchowa – panowie, macie najwyżej pięć miesięcy. Podobno resort podpowiadał nawet inżynierom rozwiązania techniczne. Jednocześnie zaczęła się batalia prawna o utrącenie rozmów Inspektoratu Uzbrojenia z dostawcą czeskiej broni. Tarnów, korzystając z prawa zamówień publicznych, odwołał się od decyzji o wszczęciu negocjacji z wolnej ręki do Krajowej Izby Odwoławczej. Firma przekonywała, że dysponuje podobnymi moździerzami co Antos – mimo że wówczas miała w ofercie wyroby wyłącznie na „polski” kaliber 60 mm i znacznie cięższe, niespełniające warunków zamówienia.
Co wtedy wydawało się zagadkowe, Tarnów wycofał swoje odwołanie – zaledwie po trzech tygodniach od jego złożenia. Dziś wydaje się jasne, że to inna, równoległa ścieżka dawała większe szanse sukcesu.
Wojskowi strażnicy czasu
Miesiąc po wycofaniu odwołania Tarnowa z KIO, 27 października 2017 r., Inspektorat Uzbrojenia zamknął postępowanie na dostawę moździerzy 60 mm, czyli wówczas wybranych z wolnej ręki Antosów. Powodem był brak zgody na późniejszą dostawę. Przypomnijmy jednak terminy: 1 września miały miejsce pierwsze negocjacje z dostawcą, 15 września gotowa była wstępna umowa – ale dostawy pierwszej partii 135 szt. moździerzy miały nastąpić do 31 października. MON prawdopodobnie liczył na to, że ktoś dokona cudu, inaczej tak krótkiego czasu dostawy nie da się wyjaśnić.
Negocjujący umowę szef szefostwa uzbrojenia Inspektoratu płk Romuald Maksymiuk tłumaczył, że na wydłużenie terminu dostawy nie zgodził się wojskowy gestor sprzętu – Zarząd Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych Dowództwa Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych. Nie wiadomo, czy oficerowie tego zarządu znali całą sytuację – wcześniejsze fiasko zamówienia z Tarnowa i pilne szukanie dostawcy sprzętu zgodnego z wymogami. W każdym razie wykazali całkowity brak elastyczności w sytuacji, gdy na rynku nie było alternatywnego dostawcy poszukiwanej przez WOT broni.
Ten dostawca miał się jednak znaleźć w ciągu kilku tygodni – i to z produktem zaskakująco podobnym do właśnie wyeliminowanego Antosa.
Pokaz mocy Tarnowa
Grudniowy, zimny poranek, minipoligon przyległy do Wojskowego Instytutu Technicznego Uzbrojenia w podwarszawskiej Zielonce. O tym, że za chwilę wydarzy się tam coś ważnego, świadczą patrole Żandarmerii Wojskowej. Zajeżdżają limuzyny, wysiada minister Macierewicz i jego prawa ręka od spraw WOT – wiceminister Michał Dworczyk. Kilka miesięcy temu zażądał od Tarnowa lekkiego moździerza dla ukochanego wojska Macierewicza. 15 grudnia miał się przekonać, czy dali radę.
Żeby było ciekawiej, na pokazie miało dojść do „konfrontacji” rywalizujących konstrukcji, a „przeciwnikami” polskiego wyrobu były wojska specjalne, z powodzeniem użytkujące Antosy. Reprezentacja Tarnowa przywiozła kilka sztuk prototypowych moździerzy LMP-2017 – z zewnątrz podobnych do Antosów, choć różniących się szczegółami konstrukcji, m.in. stalową lufą.
Polski moździerz okazał się nieco cięższy od czeskiego, ale mieścił się w wymaganiach WOT. Co ważne, według producenta miał być tańszy i trwalszy. Ale to czeski model wystrzelił na grudniowym pokazie kilkadziesiąt pocisków – co miało m.in. odeprzeć formułowane przez Tarnów zarzuty, że nie wytrzymuje tego aluminiowa lufa. Polski model oddał według jednych relacji kilka, wedle innych kilkanaście strzałów.
Minister Dworczyk napisał na Twitterze: „Czy Wojsko Polskie będzie miało nowy moździerz 60 mm? Wiele wskazuje na to, że tak :) Dziś zostały przestrzelane amunicją bojową prototypy na poligonie WITU. Wierzę, że po badaniach wiosną ta świetna broń trafi do wybranych jednostek w ramach testów poznawczych. Brawa dla Zakładów Mechanicznych Tarnów! Brawa dla PGZ! :) Naprawdę świetna robota!”.
Wiceminister załączył zdjęcia, w tym samego siebie trzymającego tarnowski moździerz w położeniu bojowym. Podobno nawet sam strzelał – mimo że broń nie była wtedy jeszcze, co przecież sam napisał, certyfikowana. Na innym zdjęciu minister Macierewicz wymienia z Dworczykiem uwagi przy Antosie – choć nie wiadomo, czy o nim. Macierewicza widać też pochylonego nad moździerzem, ustawionym jakby do strzelania.
Dowód na względność czasu
Wbrew nadziejom Dworczyka moździerz nie trafił do wojskowych testów wiosną, nie trafił do tej pory w ogóle do WOT. Prototypowa broń z Tarnowa, którą tak zachwalał wiceminister, znajduje się w fazie badawczo-rozwojowej i nawet jeśli w sensie technicznym byłaby gotowa do produkcji w przyszłym roku, to musi przejść wspomniany cykl badań i certyfikacji. A pamiętajmy, że moździerz to jedno, a amunicja do niego to drugie.
Tarnowska konstrukcja ma wymienne lufy, różniące się średnicą o kilka milimetrów, tak by móc strzelać zarówno „polskim”, jak i natowskim kalibrem granatów 60 mm. Podobnie jednak jak w kilku innych przypadkach (samobieżny moździerz 120 mm Rak czy armatohaubica 155 mm Krab) rozwój nowej broni nie został zgrany odpowiednio wcześnie z rozwojem krajowej amunicji – zakłady Dezamet dopiero nad nią pracują. Trzeba więc czekać.
Jak to usprawiedliwić, jeśli czas jest, a przynajmniej był do tej pory, najważniejszy? Skoro gestor broni – wojska pancerne i zmechanizowane – tak się upierał przy krótkich terminach, wyjściem może być... zmiana gestora. Tak też się stało. Od lipca tego roku decyzją MON o moździerzach 60 mm decydują wojska obrony terytorialnej. A że żadne postępowanie zamówieniowe w tej chwili nie trwa, to i żadnych terminów nie trzeba deklarować.
Tarnów robi swoje i ma w zasadzie pewność, że to jego broń w znacznej liczbie trafi do wojska. W sierpniu odbył się za to kolejny pokaz dla resortowych VIP-ów. Padła też zapowiedź, że na nadchodzących targach zbrojeniowych w Kielcach ZM Tarnów pokaże swoje lekkie moździerze w wersji z cyfrowym celownikiem i modułową konstrukcją, z dłuższą lufą i na dwójnogu – umożliwiającą strzelanie do odleglejszych celów.
Czesi i WOT – nic się nie stało?
Tarnów przekonuje, że mimo wizualnego podobieństwa swojego lekkiego moździerza do czeskiego rywala nie jest to żadna kopia. Innego zdania jest czeska zbrojeniówka. Prezes jej stowarzyszenia Jiri Hynek wystosował nawet list do ministra obrony Mariusza Błaszczaka, w którym pisze zaniepokojony o to, że ich wyrób „mógł zostać częściowo skopiowany” przez polską firmę, bez legalnego transferu technologii. Pismo z jeszcze wyższego szczebla miało w sprawie Antosów trafić do BBN.
W ogóle pism w tej sprawie jest już pewnie tyle, ile miało być moździerzy. W jednym z nich dowódca WOT gen. dyw. Wiesław Kukuła pisze, że „z uwagą śledzi każdy proces pozyskiwania sprzętu” z uwagi na konieczność jak najszybszego wyposażenia swoich pododdziałów. Ale zaraz stwierdza, że nie miało to wpływu na odmowną decyzję w sprawie Antosów, która pozbawiła WOT broni już uwzględnianej w planach szkolenia.
Rzecznik WOT ppłk Marek Pietrzak pytany przeze mnie niedawno, co z moździerzami, mógł tylko rozłożyć ręce – no nie mamy, czekamy. Gdyby MON podpisał umowę na Antosy, WOT miałyby już ich pierwszą partię, a w drodze byłaby kolejna.
Żadnych złudzeń, panowie
Historię lekkich moździerzy dla WOT można nazwać skandalem. Można też nazwać specyficznym stylem prowadzenia polityki zbrojeniowej polskiego państwa pod rządami PiS. W sumie najbardziej dziwić może to, że ktoś jeszcze ma jakieś złudzenia – bo wspieranie krajowego, państwowego przemysłu wbrew konkurentom, szczególnie zagranicznym, było przez MON otwarcie zapowiadane. Ale nie w każdym przypadku da się prowadzić taką politykę, bo polska zbrojeniówka zwyczajnie nie ma odpowiedniej oferty.
Dużo mniej istotny okazał się w sumie rzekomy priorytet szybkiego wyposażenia oddziałów WOT w moździerze. Na samym końcu znalazły się takie wartości jak przejrzystość i konkurencyjność zamówień zbrojeniowych. To, że dystrybutor Antosów poczynił inwestycje w komponenty do ich produkcji w Polsce, też nikogo zdaje się nie obchodzić. Czy firma zdecyduje się na proces? Jeśli chce utrzymać się na rynku wojskowych zamówień, nie zaryzykuje.
Czesi mogą chcieć skarżyć Tarnów do unijnych organów ochrony własności przemysłowej, ale to skomplikowane, kosztowne, a w dodatku mogłoby zaszkodzić np. dużemu projektowi modernizacji ponad setki czechosłowackich haubic samobieżnych Dana używanych przez polską armię. Czesi, mający mocniejszą od Polski pozycję na światowym rynku uzbrojenia, zapewne jednak nie omieszkają podzielić się swoim rozgoryczeniem innym sojusznikom z NATO i Unii, że polski rynek to pole minowe, na które lepiej nie wchodzić.