Najwyraźniej elita PiS doszła do wniosku, że afery z Pegasusem jednak nie da się zamieść pod dywan. Jeszcze w poniedziałkowym wywiadzie dla Interii prezes Jarosław Kaczyński po prostu bagatelizował doniesienia o inwigilacji senatora PO Krzysztofa Brejzy, Romana Giertycha i prokurator Ewy Wrzosek, na wszelki wypadek asekurując się własną niewiedzą. Ale już dzień później władza ostro poszła w zaparte. Jak oświadczył premier Mateusz Morawiecki, informacje o podsłuchiwaniu przeciwników politycznych PiS to „fake news”, a jeśli nawet ktoś z tej trójki był inwigilowany przez służby, to z pewnością nie polskie.
Niezbyt się to wszystko kupy trzymało. Po cóż obce służby miałyby interesować się szefem kampanii opozycyjnej partii, która sama nawet wtedy nie wierzyła w wyborcze zwycięstwo? I w jaki sposób informacje z telefonu Brejzy trafiły potem do TVP? A już sugestia, że Rosja albo jakiekolwiek inne nieprzyjazne nam państwo miałoby hakować telefon krnąbrnej prokurator bądź medialnie aktywnego mecenasa z polityczną przeszłością, całkowicie mija się ze zdrowym rozsądkiem.
Ktoś w sztabie premiera nie popracował tym razem nad przekazem, chociaż już sam fakt, iż Morawiecki nie uciekł przed pytaniami dziennikarzy o aferę podsłuchową – a mógł sobie na to pozwolić, bo działo się to podczas konferencji poświęconej Polskiemu Ładowi – co nieco nam mówi o diagnozie podjętej za kulisami obozu władzy. Potencjał sprawy został dostrzeżony, w szeregi PiS zakradł się niepokój.