Uwaga, tekst zawiera spoilery!
Dla pieniędzy, oczywiście – pomalowany w nowe kolory Sokół Millennium to pretekst do wypuszczenia nowego wielkiego pudła klocków Lego. Ale w kapitalizmie wszystko się robi dla pieniędzy, więc chciałem znaleźć inną odpowiedź. Co by nie sądzić o „Gwiezdnych wojnach”, to ważny element współczesnej mitologii, którą karmi się już kilka pokoleń.
Filmy po prostu musiały powstać. Ale czy wszystkie?
Po co powstały prequele oryginalnej trylogii George’a Lucasa? Przez lata wystarczały przecież części IV, V i VI, a wszystko, co zdarzyło się wcześniej, można było wywnioskować z dialogów i wyobraźni, tak jak rodzinną historię musiał odtworzyć Luke Skywalker, sierota odkrywająca w sobie moc zbawienia odległej galaktyki. Rozumiem jednak, że perspektywa pokazania, jak rodzi się zbrodniarz Darth Vader, ukazanie transformacji zbawiciela w zgubiciela, była kusząca i te filmy po prostu musiały powstać.
Ale po co powstał „Łotr 1: Gwiezdne wojny – historie”, pierwszy z pobocznych filmów łatających dziury w opowieściach ze świata „Gwiezdnych wojen”? Ten film pełnił dwie funkcje – i obie mają źródło w psychice zagorzałych fanów serii. Pierwsza to kompulsywna potrzeba wyjaśniania nieścisłości fabuły. Filmy Lucasa to mitologiczne widowiska, przenoszące w sztafaż science fiction opowieści o piratach – trzymanie się kupy nigdy nie było tam najważniejsze, liczyły się symbole i emocje.
Ale tak nie działa umysł typowego nerda, który potrzebuje, żeby wszystko było poukładane. „Łotr 1” był skomplikowanym sposobem, aby odpowiedzieć na pytanie, jakim cudem jeden strzał z lasera mógł rozwalić wielką bazę kosmiczną. Drugą funkcją było wyjście naprzeciw oczekiwaniom starszych fanów. „Gwiezdne wojny” to filmy familijne, chociaż pełne przemocy, to uproszczone z myślą o dzieciach (nie wiem, czy podoba mi się takie myślenie o dzieciach). Fan „Gwiezdnych wojen”, wchodząc w późne lata nastoletnie, oczekuje czegoś więcej – świata, który nie jest czarno-biały, brudu i poważniejszej treści. Do tej pory można to wszystko było znaleźć w apokryficznych względem głównej sagi książkach i komiksach, teraz dołączył do nich film „Łotr 1” – opowieść o poświęceniu, wyrzutkach i świecie, w którym prosty podział na dobro i zło zrobił sobie wolne.
Odwołana żałoba i brak miejsca dla wyobraźni
Ale czemu służy „Han Solo”? Oczywiście temu, żeby opowiedzieć o jednej z najbardziej ukochanych postaci z „Gwiezdnych wojen”. O ile Luke Skywalker był nieco wymoczkowatym chłopcem, który dopiero musiał odkryć swoje przeznaczenie, o tyle Han Solo był archetypem fajnego kolesia, niczym Fonz z klasycznego sitcomu „Szczęśliwie dni”, który miał motor, skórzaną kurtkę i wszystkie fajne dziewczyny. Cyniczny egoista, który w chwili próby się nawraca i powraca – oryginalny Han Solo miał wszystko, co potrzeba.
Tymczasem w „Przebudzeniu mocy” Solo zginął, pozostawiając fandom w żałobie. Ale widmologiczna popkultura nie pozwala na przeżywanie takiej żałoby w spokoju. Martwi bohaterowie powracają od razu w prequelach i rebootach, nie dając odbiorcom szansy na trening przepracowania straty. To niepokojący trend, który nie tylko niweczy zaangażowanie emocjonalne, ale i często podważa fabularny sens pierwowzoru. Tak było na przykład z grą „Life is Strange”, opowieścią o stracie i poświęceniu, która po sukcesie doczekała się prequelu „Before Storm”, zrealizowanego zresztą przez inne studio. Nie tylko odżyły postacie, z którymi się gracz zdążył pożegnać, ale i ambiwalentna, pełna tajemnic i domysłów historia została dopowiedziana ze szczegółami. Gdzie miejsce na wyobraźnię?
Tak samo miejsca na wyobraźnię nie pozostawia druga część musicalu „Mamma Mia”. To, co w pierwszej części było kilkoma zdaniami z pamiętniczka, wystarczającymi, żeby zbudować napięcie między rozczarowaniem, dojrzałością i nostalgią za dawnymi latami, tu zostanie rozdmuchane w całą opowieść o młodości bohaterki.
Podobnie jest z „Hanem Solo”. Scenariusz filmu nie wygląda, jakby wyszedł spod ludzkiej ręki – przypomina raczej obrazek wygenerowany przez sieć neuronową, która nakarmiona obrazami, potrafi odtworzyć ich styl. Są więc tutaj zebrane w przygodową opowieść wszystkie kawałki historii słynnego przemytnika, którymi uraczył widzów w oryginalnej trylogii – i rzeczy zupełnie dziwne, i wzbudzające zażenowanie, jak scena, w której Han zyskuje swoje nazwisko. „Solo” w oryginalnych filmach było symboliczne (podobnie jak „Vader”) i oznaczało samotnika; tu wymyśla je oficer werbunkowy, bo Han jest, cóż, samotnikiem. W pewnym momencie zacząłem podejrzewać, że scenariusz Lawrenca Kasdana to kpina z prequeli Lucasa, który musiał pokazać te wszystkie rzeczy, o których mimochodem rozmawiali bohaterowie oryginałów, jak morze lawy czy wojny klonów.
Czytaj także: Fakty i mity dotyczące „Gwiezdnych wojen”
Gdzie jest magia?
Koronnym dowodem na to, że „Han Solo” to żart, jest finałowe pojawienie się Dartha Maula, tajemniczego i milczącego adwersarza z „Mrocznego widma”, jako gadatliwego zakulisowego mocodawcy z cybernetycznymi nogami. W świecie „Gwiezdnych wojen” można zostać posiekanym mieczem świetlnym i wpaść do bezdennej dziury, a potem wrócić zarabiać pieniądze dla Disneya jako nowa figurka. Darth Maul przetarł też szlaki dla Boby Fetta, łowcy nagród, który marnie skończył w „Powrocie Jedi”, a teraz sam powróci w kolejnym spin-offie „Gwiezdnych wojen”.
O ile w „Łotrze 1” nie było Jedi, ale była moc, to w przyziemnym „Hanie Solo” nie ma nawet tego. Jest tylko brudny western, w którym wszyscy się zdradzają i nie można nikomu ufać. Z drugiej strony znacznie urosło serce Solo, przez co postać została obdarta z tego, co świadczyło o jej sile – cóż ma znaczyć gest nawrócenia z „Nowej nadziei”, jeśli w młodości bohatera dokonywały się rzeczy znacznie większe? „Han Solo” ma ten sam problem co pozostałe filmy powstałe po przejęciu serii przez Disneya, ale tu go najbardziej widać. Oryginalne filmy Lucas budował, opierając się na archetypach, mitologii i tradycji filmowej. Dla nowych, robionych dla (i przez) ludzi wyrosłych na „Gwiezdnych wojnach”, tą przetwarzaną mitologią są właśnie filmy Lucasa. Stąd kserowane motywy i powtarzane grepsy.
Ale magia kina wciąż się tam tli – choćby w finałowej, wyjętej z antywesternów scenie, gdy „Han strzela pierwszy” i zabija swojego przybranego ojca, antycypując własną śmierć z rąk syna – na tle bombastycznej dosłowności współczesnej „kultury prequelowej” to rzecz symboliczna i subtelna.
Czytaj także: Najlepsze gadżety związane z sagą „Gwiezdne wojny”