Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Powrót na Pandorę. Czy warto było czekać na nowego „Avatara”?

Kadr z filmu „Avatar: Istota wody” Kadr z filmu „Avatar: Istota wody” mat. pr.
Prawo Betteridge’a głosi, że na każde pytanie zadane w tytule lub nagłówku tekstu można odpowiedzieć: „nie”. Jednak w przypadku nowego filmu Jamesa Camerona sprawa jest zdecydowanie bardziej złożona i wiele zależy od tego, jaki macie państwo stosunek do pierwszej części „Avatara”.

W 2009 r. James Cameron był chyba bliski filmowej rewolucji: wziął dostępne narzędzia – technologia 3D była przecież znana od dawna – udoskonalił je i wykorzystał w najlepszy możliwy sposób. „Avatar”, przy całej niedoskonałości scenariusza, był imponującym widowiskiem, pozwalającym wejść niemal do środka barwnego, tajemniczego świata Na’vi, ludu zamieszkującego księżyc Pandora, który dla ludzkości stał się kolejnym celem kolonizacji. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania: „Avatar” szybko wspiął się na szczyt listy najbardziej kasowych filmów w dziejach kina i pozostaje na nim do dziś (choć na krótko został zdetronizowany przez „Avengers: Koniec gry”, jednak dzięki kolejnym repremierom jego pozycja jest niezagrożona). Na dodatek dokonał tego bez wielkich gwiazd w obsadzie (może z wyjątkiem Sigourney Weaver) i bez wsparcia twardej fanowskiej bazy (jak to ma miejsce choćby w przypadku ekranizacji popularnych komiksów czy powieści). „Avatar”, niezależnie od ostatecznej oceny filmu, był rzeczywiście wydarzeniem epokowym, choć ostatecznie nie przyniósł aż tak radykalnej technologicznej zmiany w kinie, a nawet z trójwymiaru – po kilku latach jego niezwykłej popularności – Hollywood przestało korzystać tak często.

Czytaj też: James Cameron i jego historia fantastyki naukowej

„Avatar”. Więcej i mocniej

„Avatar” dostał łatkę dzieła, którego nikt nie pamięta i które nie ma „żadnego wpływu kulturowego”, chociaż zajmuje pierwsze miejsce na liście najbardziej dochodowych filmów.

To oczywiście banialuki wymyślane przez osoby żyjące ze wzbudzania fermentu w mediach społecznościowych. I nie chodzi nawet o to, że był wspominany w „Simpsonach”, „South Parku” czy parodystycznym kinie klasy Z, a Willow Smith nagrała piosenkę „Wait a Minute!” z frazami w kosmicznym języku Na’vi. „Avatar” był po prostu Wielkim Wydarzeniem – filmem, który oferował zupełnie nowe doświadczenie i możliwość przeżycia go ze wszystkimi – pisał na łamach „Polityki” Michał Radomił Wiśniewski – a piętno, jakie odcisnął film Camerona, wykraczało zdecydowanie poza popkulturowe cytaty, komiksową kontynuację (wydawaną także w Polsce) i przebrania cosplayerów na konwentach fantastycznych.

Być może to „Avatar” był w jakiejś mierze odpowiedzialny za radykalny wzrost świadomości ekologicznej. Młodzi aktywiści chętnie odwoływali się do ikonografii filmu, bo z jego fabułą jednoznacznie kojarzona była postawa prośrodowiskowa, a w scenariuszu pojawiały się istotne nawiązania do hipotezy Gai – czyli planety jako zbioru organizmów funkcjonujących wspólnie w celu zachowania jak najbardziej optymalnych warunków życia. Ludzka cywilizacja ze swoim pędem do przemysłowego i militarnego rozwoju jest w „Avatarze” przedstawiona jednoznacznie negatywie (tylko jednostki, jak główny bohater Jake Sully, są zdolne do wyjścia poza ten schemat). Być może to ekologiczne, antyantropocentryczne przesłanie jest największą wartością, jaka pozostała po „Avatarze”.

Muszę przyznać, że nie należałem do entuzjastów pierwszej części. Pozostałem obojętny na jego technologiczną maestrię i wizualny projekt, zbyt często balansujący na granicy kiczu. Sama możliwość wzięcia udziału w tym wydarzeniu nie wystarczyła, by przysłonić fabularne mielizny i dość mechaniczne przeniesienie westernowych klisz do fantastycznej scenografii oraz ciążący na scenariuszu schemat narracyjny nazywany „kompleksem białego zbawcy”: były marine Jake Sully zostaje wszak honorowym Na’vi i to on prowadzi swój nowy lud do zwycięstwa nad ludźmi.

Od premiery pierwszej części minęło jednak 13 lat, w czasie których informacje o pracy nad sequelami pojawiały się często, za to data premiery była nieustannie przekładana, i to jeszcze w czasach przedpandemicznych. Złośliwi krytycy pisali, że na nowego „Avatara” już nikt nie czeka – weryfikację tych opinii przyniosą najbliższe tygodnie, ale przypomnę, że i w 2009 r. nie brakowało takich, którzy wieszczyli pierwszej części finansową wtopę.

Ujmując rzecz najkrócej, jak się da – i przy okazji dając choćby szczątkową odpowiedź na postawione w tytule pytanie – kogo „Avatar” zachwycił, ten zapewne także na sequelu będzie bawił się znakomicie. Kto był wobec fenomenu filmu Camerona sceptyczny, ten w kinie nie ma raczej czego szukać. „Istota wody” powtarza w zasadzie wszystkie wady i zalety pierwszej części, tylko podnosząc je do potęgi n.

Czytaj też: „Avatar”, wielki przegrany Oscarów

Świetne efekty, marny scenariusz

Trójwymiarowy efekt może nie robi już tak wielkiego wrażenia jak przed laty, lecz to wciąż klasa mistrzowska, dająca wrażenie wejścia w świat Pandory czy niemal dosłownego zanurzenia się w nim, biorąc pod uwagę, że spora część scen rozgrywa się pod wodą. Akcja przenosi się z gęstych lasów porastających powierzchnię księżyca do archipelagu rafowych wysp, gdzie żyje lud Metkayina – Jake Sully z rodziną szuka wśród jego mieszkańców schronienia, bo stał się celem ataku swojego najgorszego wroga Milesa Quaritcha. Jeśli ktoś próbuje sobie teraz przypomnieć, czy przypadkiem Quaritch nie zginął w pierwszej części filmu, to tak właśnie było – ale zapobiegliwi mocodawcy zdążyli zaimplementować jego świadomość i wspomnienia do avatarowego ciała Na’vi. Quaritch nie pamięta, jak zginął, ale wie, że jego celem jest Jake Sully, więc za wszelką cenę chce doprowadzić do jego śmierci, nawet jeśli pociągnie to za sobą zagładę całej cywilizacji Na’vi.

„Istota wody” w gruncie rzeczy powtarza więc fabularny schemat pierwszej części „Avatara”: ludzie wracają na Pandorę z nową łupieżczą misją, Jake jako obcy próbuje odnaleźć się w nowym środowisku, a wszystko ma doprowadzić do finałowego pojedynku dwóch samców alfa, którzy mają ze sobą niedokończone porachunki. W tle są trudne rodzinne relacje, korporacyjna chciwość (tym razem pod postacią okrutnego polowania na tulkuny, wielorybopodobne istoty, których szyszynka jest źródłem jednej z najdroższych substancji we wszechświecie), przestroga przed katastrofą, jaką dla każdego świata jest ludzka cywilizacja, ale to wszystko wydaje się tak schematyczne i wysilone, że nie budzi właściwie żadnych emocji. Postaci są ledwo naszkicowane, a spore fragmenty rozciągniętej na grubo ponad trzy godziny fabuły przypominają oglądanie dokumentu na National Geographic. „Istota wody” zdaje się więc przykładem skrajnego scenariuszowego lenistwa: skoro można ożywić postać uśmierconą (nie każdą, ale nie będę wnikał w szczegóły, żeby nie zdradzać fabularnych niespodzianek) w poprzedniej części, to trudno się ich losem tak bardzo przejmować.

Czytaj też: Wszystkie światy Jamesa Camerona

Czy „Avatar” ożywi kina?

Problematyczne jest też to, jak Cameron traktuje inspiracje z rdzennych kultur – wiadomo, że cywilizacja Na’vi była w znacznej mierze zbudowana na wzorcach zaczerpniętych od północnoamerykańskich Indian. W „Istocie wody” dochodzą do tego bogate inspiracje kulturą Maorysów i innych ludów Oceanii – lecz przy tym wszystkim Cameron zachowuje się jak uzurpator z postkolonialną mentalnością, podkradający to, co mu potrzebne do stworzenia fantastycznej opowieści i zarabiania na niej kolosalnych pieniędzy. To, że w gruncie rzeczy robili tak najwięksi giganci kultury masowej, od Tolkiena, przez Lucasa, po Spielberga, nie jest rzecz jasna żadnym usprawiedliwieniem.

Cameron bawi się też w wizualne cytaty z dzieł własnych (od „Obcego” do „Titanica”) i cudzych („Król lew”, „Szczęki”), co chwilami potęguje wrażenie, że nie potrafił sobie samemu narzucić kontroli nad materiałem. Jeden z krytyków po pokazie prasowym zauważył, że „Istota wody” wygląda, jakby była wersją reżyserską, nad którą nie czuwało studio ani producenci (Cameron pełni zresztą i tę funkcję). I może tak było: „Avatar” jest wehikułem, który ma przynieść przynajmniej półtora miliarda dolarów zysku, więc jako reżyser mógł dostać wolną rękę.

I paradoksalnie, choć z seansu „Istoty wody” wychodziłem rozczarowany, zirytowany i zmęczony ponadtrzygodzinnym wpatrywaniem się w gigantyczny ekran IMAX, kibicuję temu filmowi. Kino z trudem podnoszące się po pandemii, tracące coraz więcej widzów na rzecz serwisów streamingowych, potrzebuje spektakularnego sukcesu. Dowodu, że wciąż potrafi jednoczyć widzów we wspólnym przeżywaniu emocji i eksplorowaniu niezwykłych światów. Jeśli „Istota wody” ma znów się okazać Wielkim Wydarzeniem, które doda kinu energii i jeszcze raz skłoni widzów do spędzania czasu przed wielkimi ekranami, to jest to cena, jaką warto zapłacić. Z nadzieją, że oprócz superprodukcji będą w przyszłości wybierać też ambitniejsze tytuły.

„Avatar: Istota wody”, reż. James Cameron, prod. USA, 192 min

Czytaj też: Czarny scenariusz dla kina. Gdzie podziali się widzowie?

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną