Stwory z japońskich animacji i gier komputerowych spotykają się na ekranie w „Detektywie Pikachu” z żywymi aktorami. Ale nie stały się nagle hiperrealistyczne, zachowana została pewna umowność i animowane są nadal w kreskówkowy sposób. Reżyser Rob Letterman zdecydował się całość nakręcić na taśmie filmowej, co trzy dekady po tworzonym w podobnej technice filmie „Kto wrobił Królika Rogera?” wydaje się wciąż ciekawym wyborem.
Estetycznie wygląda to dobrze. A strona narracyjna? Letterman jest również jednym ze scenarzystów. Jeżeli ktoś nie ma wiedzy dotyczącej pokemonów i nie potrafi rozróżnić Magikarpa od Psyducka, to może się poczuć dużo bardziej zagubiony niż główny bohater tego filmu. Żółty, futrzasty, strzelający iskrami Pikachu pamięta bowiem tylko, że był prywatnym detektywem, a teraz cierpi na amnezję. Pikachu łączy jednak siły z Timem (w tej roli Justice Smith, znany z „Jurassic World: Upadłe królestwo” i hiphopowego serialu „The Get Down”), by odnaleźć jego ojca, także detektywa, który zaginął w trakcie śledztwa dotyczącego eksperymentów genetycznych na pokemonach.
Jest więc dziwny dysonans w tej nieskomplikowanej i nudnej historii: z jednej strony stwory są przedmiotem brutalnych testów, biorą również udział w nielegalnych walkach, a z drugiej strony – nadawane są im rozczulające cechy ludzkie. Tim oczywiście rozumie popiskiwania Pikachu, który w tym filmie mówi głosem Ryana Reynoldsa (w polskiej wersji to Maciej Stuhr). Jego krótkie, celne komentarze, trochę przypominające to, co Reynolds robił w „Deadpoolu”, nadają filmowi charakter. Są nawet zabawne, ale to jednak nie fair, by nie zostawić nic do roboty aktorom, zrzucając pełną odpowiedzialność za powodzenie lub fiasko całej superprodukcji na żółtą wiewiórkę.
Pokémon: Detektyw Pikachu, reż. Rob Letterman, prod. USA, Japonia, Kanada 2019, 104 min