Liczenie strat po nawałnicy
Recenzja filmu: „W deszczowy dzień w Nowym Jorku (A Rainy Day in New York)”, reż. Woody Allen
Przyjemny, niewymagający i zabawny film Woody’ego Allena, nad którym nadal wiszą ciemne chmury. Polacy oglądają go pierwsi na świecie, zaplanowanych jest jeszcze kilka premier w innych krajach, ale nie ma pewności, czy „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” trafi w ogóle m.in. na amerykański rynek. To dlatego, że film był częścią umowy producenckiej, którą z reżyserem zawarł Amazon, a potem się z niej wycofał. W wytoczonym z tego powodu procesie 83-letni Allen zarzuca firmie Jeffa Bezosa kierowanie się bezpodstawnymi, jego zdaniem, posądzeniami o to, że miał 25 lat temu molestować swoją małoletnią córkę Dylan.
Tworzy to mroczny kontekst dla filmu, w którym akurat Allenowi udało się mniej niż zwykle zagłębiać we własną neurozę. W filmie dominuje wątek komediowy wprowadzony przez Ashleigh (Elle Fanning), naiwną studentkę z Teksasu, która przyjeżdża do Nowego Jorku, by napisać artykuł o ambitnej produkcji filmowej. Nie potrafi zrezygnować z kolejnych ciekawych doświadczeń, jakie proponują jej podstarzali producenci tegoż dzieła, przez co czekający na nią chłopak Gatsby – imię znaczące, w tej roli Timothée Chalamet, czuje się porzucony. Ponieważ chce uniknąć odwiedzin u swoich bogatych i nudnych rodziców, zaczyna spacerować po mieście z ironiczną i trochę złośliwą Shannon (Selena Gomez). Allen, nieświadomy jeszcze realnych kłopotów z tym filmem, chciał w nim zawrzeć jakieś przemyślenia o pieniądzach, powielaniu błędów rodziców i swobodzie robienia tego, co się lubi. Wszystko to jednak wyparowuje z głowy szybciej niż deszczówka z rozgrzanych nowojorskich płyt chodnikowych.
W deszczowy dzień w Nowym Jorku, (A Rainy Day in New York), reż. Woody Allen, prod. USA 2019, 92 min